środa, 28 listopada 2012

Upomniany przez zapomnienie #1

Alexandre da Silva Mariano. Mówi wam to coś? Jeśli nie, to może pseudonim - Amaral? To jeszcze niezbyt wiele? Nic nie szkodzi... Otwierając nowy cykl, musiałem odszukać naprawdę rarytas, który wszyscy znają. Kto sobie wyobrażał, że piłkarz mający na koncie występy w reprezentacji Brazylii, może przyjechać do Polski?


Amaral w akcji... Jeden w skali Beauforta.

28 luty 1973 roku jak każdy nie wyróżniał się niczym nowym na świecie. Jedni umierali, drudzy się rodzili i tak w koło Macieju. Tego dnia na świat w Capivari przyszedł m.in. bohater dzisiejszego tekstu. Przez całe swoje dzieciństwo pomagał rodzinie w utrzymaniu domu. Właśnie dlatego, młody Amaral trudnił się wieloma zawodami, lecz tym który go najbardziej pochłonął, to była praca... grabarza. Ot, takie urozmaicenie od kopania piłki z kolegami, do zakopywania nieboszczyków. Żadna różnica. No i właśnie w tym kopaniu dostrzeżono, że nie tylko potrafi świetnie operować łopatą, ale także i nogą. Tą, którą wbijał szpadel, zamienił już na stałe w piłkę nożną. Pierwsi do niego rękę wyciągnęli działacze Palmeirasu, gdzie pomyślnie przeszedł stosowne testy. Wnikliwe i dokładne trzeba dodać, wszak wpierw oczywiście grał w kompletnie anonimowych klubach z prowincji Sao Paulo. Jako dorosły chłopak, podpisał w 1991 roku z Palmeirasem 5-letni kontrakt, który gwarantował mu kilkaset cruzeiro miesięcznie (to na trzy lata przed wprowadzeniem, znanego nam dziś - reala). Jak pewnie się domyślacie, wciąż się zajmował kopaniem, ale już za znacznie większą kasę. I to niosącą radość niż smutek. W dodatku, jego umiejętności coraz lepiej dostrzegali trenerzy, którzy stopniowo wprowadzali młodego Amarala do podstawowej jedenastki.

I to po prawdzie początek. Resztę, jak i dalsze perypetie w Europie sobie szybko pominiemy, choć wspomnę tylko, że miał sporo czasu na zwiedzanie Europy. Parma, Benfica, Corinthians, Vasco, Fiorentina, Besiktas, Gremio, Al-Ittihad czy Atletico Mineiro - to cała śmietanka klubów, w których grał, zanim przybył do Pogoni Szczecin. Musicie przyznać, że robiło to przeogromne wrażenie w Polsce. Do tego stopnia, że nawet okładka z Przeglądu Sportowego z 2 lutego 2006, była poświęcona jemu (jak i dwie następne strony). W praktycznie każdym klubie, ten nominalny defensywny pomocnik, trudnił się czarną robotą (żadnych rasistowskich podtekstów). Za styl gry, twardy i bezkompromisowy, ceniło go wielu kibiców. Lecz koledzy z szatni, kolejni trenerzy czy władze klubowe znacznie mniej. Ot, chadzał własnymi ścieżkami, marudził, kiedy mu mało płacili, czyli jak w każdej bajce o humorzastym piłkarzu rodem z Brazylii. W cały ten komplet wpisuje się, a jakże popisy piłkarza w reprezentacji narodowej. Oficjalnie od 1995 do 1996 roku rozegrał aż 31 spotkań, lecz tu warto nadmienić, że aż 20 z nich dotyczyły występów w kadrze olimpijskiej. Formalnie przez FIFA nie są wliczane do występów w seniorskiej drużynie, dlatego tych prawdziwych dla pierwszej drużyny rozegrał 11. Co zaskakujące, wśród nich jest mecz... z reprezentacją Polski z dnia 26 czerwca 1996 roku, który choć jest uznawany za mecz towarzyski przez Brazylijczyków, to dla nas... jakoś interesująco pominięty. Pewnie dlatego, że przegraliśmy go 3-1 a Bebeto sieknął nam dwa gole do spółki z Narciso. Tam też w składzie nie brakowało dopiero co świeżych Ronaldo (wtedy zwał się... Ronaldinho, ze względu na grającego w kadrze innego Ronaldo), Roberto Carlosa, Rivaldo, Juninho czy Flavio Conceicao no i wspomnianego Amarala... ale chyba każdy czuje tak podskórnie, że wielbimy się w robieniu białych plam. Jakby ktoś wam zechciał wytłumaczyć, że był to nieoficjalny termin FIFA, że wystawiliśmy tylko piłkarzy z ligi, to uśmiechnijcie się z ich naiwności... 

No, to zatem jakim cudem ten cały Amaral, brązowy medalista olimpijski z Atlanty, ląduje w Polsce? Wszystko to za sprawą Antoniego Ptaka, który miłością do Brazylii zaraził się w czasach PRL-u, dzięki "Niewolnicy Isaury". Od opery mydlanej poprzez futbol. Tak, doszedł do wniosku, że w Polsce lepiej w piłkę, będą grać przedstawiciele Kraju Kawy niż rodowici krajanie. Punkt pierwszy operacji zwiastował zatrudnienie kilkudziesięciu kopaczy, każdy o różnym poziomie umiejętności. Na początku 2006 roku, właściciel Pogoni Szczecin zorganizował zgrupowanie w Ameryce Południowej, gdzie rozpoczął budowę nowej drużyny. Zaczął ją wpierw właśnie od Amarala, który za miesiąc miał zgarniać ok. 25 tys. dolarów miesięcznie, a w Brazylii to już była fortuna. Dla ułatwienia kontaktu z piłkarzami i wygody, na kilka tygodni zatrudniono trenera z Brazylii. Ale Jose Serrao nie otrzymał licencji z PZPN-u i ni hooya, został w Sao Paulo. Swego czasu, brazylijskie media bardzo szeroko opisywały twór made in Poland. Był to pierwszy na tak szeroką skalę projekt, gdzie 90% drużyny stanowili piłkarze z Kraju Kawy. To nie mogło pozostać nie zauważone, czym chełpił się Antoni Ptak z dynem Dawidem. Nowa Pogoń - brazylijska, urzędowała w Gutowie Małym, a do Szczecina jeździła tylko na mecze. To i cała reszta sprawiła, że zbierała oklep od większych od siebie drwali z ligi. Nie przyzwyczajeni do pogody, wiecznie narzekający na brak luksusów i robiący burdel Kanarkowi, byli trudni w utrzymywaniu porządku i dyscypliny. Dlatego też Amaral, obok Ediego Andradiny czy Lilo, byli jedynymi wtedy graczami, którzy jeszcze jakieś pokłady kultury posiadali, więc nie zdążyli się "przyzwyczaić" zbytnio do zabaw kumpli z klubu.

Nasz bohater na boisku, zajmował się czyszczeniem środka pola, szybkim dogrywaniem piłki do 10-tki i przeszkadzaniu rywalowi we wszystkim, gdy ma piłkę przy nodze. To i wiele więcej, widocznie przerosło podstarzałą i wyblakłą gwiazdeczkę lat 90-tych. Grał chimerycznie, ociężale, ślamazarnie i do tego coraz częściej łapały go drobne urazy (czyt. lenistwo). Może i był pobożny, odprawiał w szatni godzinne msze, ale nie tego oczekiwano po człowieku, który przymierzał niegdyś reprezentacyjną koszulkę. Żeby było zabawniej, to nawet pewnego dnia kwietnia w meczu z Górnikiem Łęczna strzelił gola. Nie dość, że zapewniającego trzy punkty w lidze, ale też była to jego... pierwsza bramka w profesjonalnej karierze. Dwa tygodnie później doznał kolejnej kontuzji, która wykluczyła Amarala z gry do końca sezonu, a ten... od razu poleciał do Brazylii. Właśnie tam, miał swojego prywatnego fizjoterapeutę (czyt. szamana), który leczył go od wszystkiego i to był jeden z powodów, dla którego w Polsce, jego dni zostały policzone. Co prawda przystąpił do następnego sezonu ligowego w barwach Portowców, ale grał taką martwą padlinę, że nawet sępy się nią nie interesowały. Wykorzystał, więc kolejny "uraz" do tego, by opuścić Europę i de facto, rozwiązał kontrakt z Pogonią. 16 meczów i jeden gol, gościa pozbyto się bez żalu. Z tak wybrakowaną techniką użytkową, niezgranie z resztą zespołu, trudny w kontakcie z resztą ekipy - to pogrzebało "karierę" Amarala w Polsce. To niemal kropka w kropkę symbol klęski jak Ulrich Borowka z Widzewa. Choć akurat tamten, głównie trudnił się tankowaniem napojów wysokoprocentowych niż drapaniem się po tyłku, oglądając brazylijskie telenowele.

W Brazylii kisił się w ogórkowatych drużynach. "Jeżdżąc" na swoim nazwisku, oszukiwał kolejnych jeleni, lepiej niż niejedne parabanki. W 2008 roku, na ten numer nabrali się szefowie Perth Glory z Australii, gdzie zagrał 9 meczów i rozwiązano z nim momentalnie umowę. Jeszcze chwila w Brazylii i piłkarz swoją piłkarską przygodę zakończył w... Indonezji. Tak wielkie kluby jak Manado United (to prawie jak Manchester United) i Persebaya Surabaya, były ostatnimi przystankami w karierze, byłego reprezentanta Brazylii, finalistę Złotego Pucharu CONCACAF z 1995 roku. Statystyki, do jakich udało mi się dorwać mówią, że w lidze indonezyjskiej rozegrał w sumie 17 spotkań, strzelając nawet jedną bramkę.

Podsumowując, był to jeden z tych gości, którzy przez chwilę przemknęli przez polskie boiska. Ba, zapewne jeden z tych, którzy mieli bardzo barwne CV, wypełnione nietuzinkowymi klubami, udokumentowanymi występami w reprezentacji. Już samo to, że był jednym z Canarinhos, wypalało nam oczy, mózgi przestawały funkcjonować. Szał szybko opadł, kiedy już w końcu kopnął po raz pierwszy piłkę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz