wtorek, 15 kwietnia 2014

Sezonu kończąca się waśń

Za nami 13 kolejek Torneo Final, a tu już zza winkla wychyla się ta oznaczona numerem 14. Rozpęd przedmundialowy udziela się wszystkim, ale najgorzej znoszą to ekipy wciąż walczące w Libertadores. Losu męczenników oszczędzono dla Lanus, którzy z Tigre zagrają dopiero 30 kwietnia. Oto rozkład jazdy:

Dziś:

Olimpo de Bahia Blanca - Argentinos Juniors (godz. 20:00 czasu polskiego)

Rzeźnia Calineczki. Repertuar fruwających kończyn w powietrzu, będzie głównym daniem tego spotkania. Klasyczny mecz o życie (W tabeli descenso odpowiednio na 16 i 20 miejscu), gdzie każda z ekip będzie szukać jednego gola wyjaśniającego. A najlepiej w ostatnich sekundach gry. W ten sposób goście ograli przecież Velez, zaś Olimpo... no dobra, oni tylko ledwo zremisowali z Racingiem. Czy jest naprawdę coś wartego uwagi? Może trenerzy? Ależ skąd! Borghi jak i Perazzo to futbolowi inwalidzi, z czego ten pierwszy skompromitowany pracą z chilijską kadrą narodową, zaś ten drugi... eh, Olimpo to jego pierwszy klub (kadry U20 nie liczę, ona wszak dostawała w papę). A może piłkarze? Może i Argentinos ma dość szczelną defensywę (tylko 9 goli straconych), ale kompletnie ślepych napastników (7 bramek). Olimpo do tej statystki podchodzi uśredniono (10 strzelonych i 12 straconych). Z czym do ludzi?

W sumie może to i lepiej, że pójdą na sam początek.

TYP: Stanowczo odradzam. Ale jedna czerwona kartka musi być.


Velez Sarsfield - Quilmes (godz. 22:10 czasu polskiego)

Podrażniony ostatnią porażką gospodarz, przyjmuje zamówienia z browaru. Ambicje Velezu są jednak skierowane na Libertadores, ligę traktując trochę po omacku. Goście pełnią rolę podobną jak marki piwa w Polsce, najbardziej znane i jeszcze bardziej niezdatne do picia. Quilmesowi bardziej potrzebny byłby sanepid niż nowe partie piłkarzy czy trenerów. El Fortin to twierdza, którą można zdobyć, ale upicie rywali "koniakiem" trojańskim wygląda na zadanie niemożliwe. Mauro Zarate ostatnio spragniony goli, chce zgarnąć koronę króla strzelców, nim skończy się sezon. W kwietniu jeszcze nic nie ukłuł, podobnie jak Pratto.

TYP: Kac zostanie pokonany. Velez zgarnia trzy punkty. A Caruso Lombardi znów kogoś zwyzywa.


Jutro:

Atletico Rafaela - Rosario Central (godz. 20:00 czasu polskiego)

Przyjezdni z Rosario, pomimo chwiejnej formy wciąż trzyma się w pierwszej połowie tabeli. Ośmieszenie Boca, wygrany klasyk z Newell's i tylko ten remis z Belgrano, nieco psuje obraz jakości podopiecznych Miguela Angela Russo. Parę odrzutów, wychowanków i Loco Abreu na szpicy gwarantuje minimum jedną bramkę na mecz. Ale i gospodarze potrafią licznie dziurawić siatkę bramki (16 goli). Czy to oznacza gwarancję rzędu 3 goli minimum. W żadnym wypadku. Gdyby życie potrafiło pisać lepszy scenariusz, to ten byłby raczej dla wytrawnych miłośników kina, czymś pomiędzy "sci-fi a komedią romantyczną drugiej kategorii". Czyż to nie najlepsza zapowiedź?

TYP: Kanały w Rafaeli nie zostały dokładnie wyczyszczone. Remis bramkowy.


Estudiantes La Plata - River Plate (godz. 22:10 czasu polskiego)

Hit kolejki. Walka o palmę (słowo jak najbardziej w klimacie świątecznym) pierwszeństwa w lidze, gdzie obie ekipy pełnią dyżurną rolę ratujących poziom. Jeśli inni są zajęci wyzwalaniem pucharu na kontynencie, na lokalnym pastwisku ścierają się dwie zaciężne armie. Obie dowodzone przez wytrawnych strategów (jednego młodego Pellegrino i starego wygę Diaza), szykują warcaby szybkie, miłe i pożyteczne dla oka.... STOP. To znaczy, powinno być miło, ale niekoniecznie dla wszystkich. U Los Millonarios forma wznosi się na wyżyny potencjału jaki może osiągnąć, zaś Estu korzysta z równej kadry i niewyżytego Verona. Powinno być widowiskowo, emocjonująco ale nie zdziwcie się, jak zabraknie wysokiego poziomu na murawie.

TYP: Remis o zapachu argentyńskiego peso... czyli River.


Newell's Old Boys - Colon de Santa Fe (godz. 22:10 czasu polskiego)

Tu też powinno być nie mniej emocjonująco. Z jednej strony zdołowany odpadnięciem z pucharów Newell's a z drugiej walczący o utrzymanie Colon, który jeszcze do niedawna był liderem. Bez Heinze i Maxi Rodrigueza drużyna wygląda blado. Lecz dobijający jest fakt, że od odejścia Scocco to właśnie MR musi pełnić rolę fałszywego napastnika. To znaczy, dalej jest skrzydłowym, ale to jemu wyznaczono rolę snajperską..Na domiar złego Banega, na boisku radzi sobie dość chimerycznie. Czy to powinno wystarczyć na złaknionych punktów zawodników z Santa Fe. A jakżeby inaczej!

TYP: Trędowaci z trądem, porazili Colon prądem.


Boca Juniors - San Lorenzo de Almagro (godz. 1:10 czasu polskiego)

Byłby hitem, ale nie jest. Byłby kitem, ale o tym trzeba zapomnieć. Xeneizes z burdelem w składzie i w ludzkich emocjach kontra dwu-frontowy wojownik o twarzy Bauzy. Odmieniony papieską mocą klub aspiruje do miana czołowej drużyny w kraju. Boca to piłkarski Olimp reprezentowany przez Dionizosa, czyli chwiejnym krokiem w nicość. Choć ze składu (i zapewne z mundialu) wypadł Gago, to powraca ten, którego obecność sprawia, że Boca nie przegrywa swoich meczów (do momentu gdy z tego boiska nie zejdzie of course) - czyli Juan Roman Riquelme. Tylko jego chimeryczna prawa stopa, może zmienić oblicze Genueńskich juniorów. Tych "juniorów". Lecz goście mają do wygrania bilet na podium ligowe, co dobrze współgra z ich aspiracjami na ten sezon (plus dobra postawa w Libertadores).

TYP: Mecz nie zawiedzie, choć moje serce znów będzie krwawić, jeśli nie zatamuje go w porę Don Roman.


Pojutrze:

All Boys - Arsenal de Sarandi (godz. 20:00 czasu polskiego)

Ci panowie z Sarandi groźni są tylko z nazwy. Zaś cała ich forma adekwatna do jego ziomka z Brytanii. Jasno zadeklarowani co do gry w Libertadores ligę traktują w formie mamtowdupie, czego efektem było zdymisjonowanie Gustavo Alfaro. Człowiek, który zdobył trofea takie jak mistrzostwo Clausura 2012, Copa Argentina 2012/2013 czy Superpuchar Argentyny 2012 odchodzi a w jego miejsce przychodzi wesoła legenda Boca - Martin Palermo. Jeśli mam być szczery najbliżej gościom będzie do szalonych dni i nocy, niż tytanowego szczęścia. Na szczęście gospodarze to ten sam kaliber nieszczęść, więc szykuje się nam wizja "iście pięknego futbolu".

TYP: Efektowny debiut Palermo zakończony mało efektywnym wynikiem.


Belgrano de Cordoba - Godoy Cruz Mendoza (godz. 22:10 czasu polskiego)

Jednym jak i drugim brakuje wszystkiego, by znaleźć się w górnej półce tabeli. Przy czym winnego nie muszę nawet wskazywać palcem. Czy coś warto wspominać o tych dwóch drużynach? O ich możliwościach? O pięknych obywatelkach tych miast? O pięknej pogodzie na ten dzień? O wytrawnym winie? Chyba o niczym...

TYP: Wygra ten, kto strzeli o jedną bramkę więcej od rywala. Ale może być więcej!


Racing Club - Gimnasia La Plata (godz. 1:10 czasu polskiego)

W teorii kolejkę zakończy właśnie to spotkanie. Musztarda Merlo kontra gimnazjaliści na wyciecze krajoznawczej. Ci pierwsi dopiero w wakacje zamierzają mocno zaszaleć na rynku transferowym, zwiastującym kadrową rewolucję (vide Diego Milito czy Walter Samuel). Ci drudzy chcą uniknąć spadku i każdy kolejny punkt, oddala od nich to przerażające niebezpieczeństwo. Obie jednak koncertowo się prezentują.

Goście prezentują się tak:




Zaś gospodarze mniej więcej tak:



TYP: Sensacyjne zjawiska paranormalne. Racing szlusuje po wygraną, aż tu nagle Gimnasia wywija im numer na sam koniec.


UPDATE: W chwili pisania tego postu, pierwszy mecz już się zaczął. Olimpo - Argentinos po pierwszej połowie wskazuje nam na tablicy wynik 3-0 dla tych pierwszych... Czy wspominałem już o tym, że nie warto tego meczu oglądać?

środa, 9 kwietnia 2014

Bułgarski Pocizg na argentyńskiej ulicy

Ah cóż to za powroty. Z najmroczniejszych studni zapomnienia, powróciłem do świata żywych. I teraz padają miliony zapytań, na jak długo? Przekonamy się, bo w świecie futbolu latino, dzieją się dość ciekawe rzeczy. Jednak bohaterem dzisiejszego dnia, zostaje ktoś z mojego "archiwum Y". Tekst napisany wieki temu, odkurzony, poprawiony i nadający się (po weryfikacji romanowskiej) do publikacji.



Rarytas fotograficzny. Reszta zdjęć została... przepita.



Życie potrafi pisać różne scenariusze, ale za każdym razem, ich realizacja całkowicie odmienia pogląd na życie. Rzadko bowiem zdarza się, żeby zawód piłkarza przypisywać do innego kontynentu niż Europa. Jak nie pieniądze to kobiety sprawiają, że każdy obywatel świata drugiego, trzeciego i czwartego wędruje ku Staremu Kontynentowi. A gdyby tak odwrócić role i podając jakiś magiczny galijski wywar z kalafiorów możemy sprawić, by piłkarz z Europy wyruszył w trip po świecie? I żeby było ciekawie, mowa tu nie o jakimś nadgryzionym, przez robale ziemniaku z piwnicy, ale o niepoczerwieniałym jabłku z sadu mego sąsiada. Wełko Jotow - synonimy słów „Uciekam i nie wiem kiedy wracam”.

Bułgaria kojarzy mi się najczęściej z tanimi turnusami wypoczynkowymi w czasach PRL-u. Jeśli obywatel naszego kraju, marzył o sprowadzeniu hurtowych ilości kremu Nivea, wpierw kierował swe kroki ku Bułgarii. W latach 70-tych można ten kraj określić mianem „komunistycznego Saint Tropez”, przy czym nawias, ma swoje całkowite usprawiedliwienie. Nic tak bardziej człowieka nie wywyższa, jak zdobycie opalenizny nad Morzem Czarnym przy tanim winie i pierwszej lepszej zaliczonej dziewojce. Data 26 sierpnia 1970 roku była dla państwa Jotowów bardzo udana. Gdy dziewięć miesięcy wcześniej, postanowili zwalczyć jesienną nudę, na świat przybył malutki i krzykliwy Wełko. Jeśli miałbym zaryzykować stwierdzenie, że piłka nożna była mu przeznaczona - wystarczy przypomnieć sobie, ile to razy kopaliśmy matkę w brzuchu. Dlatego o wybór przyszłości małego Wełko zdecydowali rodzice. Żyjąc w stolicy kraju - Sofii, mieli wybór rozmaitych klubów sportowych. Los Jotowa skojarzył z Lewskim, którego wiernym fanem był ojciec chłopaka. To własnie jego marzeniem było, by syn stał się tak samo sławny jak Georgi Asparuchow, na którego pogrzeb przyszło więcej ludzi niż mieszkańców Trójmiasta. A warto nadmienić, że śmierć bułgarskiego geniusza miał miejsce rok po urodzinach Wełko. Wracając do piłki, wiele lat upłynęło zanim Jotow przez zasieki juniorskie, dostał się do kadry seniorów. Mając zaledwie 18 lat zadebiutował w barwach Witoszy (to nie pomyłka, przez 4 lata decyzją KC Bułgarii, pod taką nazwą grała stołeczna drużyna) w miesiącu marcu... o bliżej nieustalonej dacie, ale ze znanym rywalem - Lokomotiwem Płodiw. Słuch o jego talencie wzbudził taki szereg komentarzy, że rok po jego debiucie Witosza wróciła do nazwy Lewski. O ironio wówczas suprematem i krajowym terminatorem był Hristo Stoiczkow i jego wojskowy CSKA, który wybijał z głowy Lewskiemu jakiekolwiek nadzieje na mistrzostwo kraju. Co innego kupa, czyli puchar kraju, który Jotow mógł wziąć w ręcę dwukrotnie (1991 i 1992), by w 1993 roku sięgnąć po jedyne mistrzostwo kraju.

Okres prosperity zawodowej Wełko zainteresował działaczy Espanyolu Barcelona, którzy w czasach żelaznej kurtyny, mogli zapomnieć o zatrudnianiu bułgarskich twardzieli. Upadek ZSRR pomógł do tego stopnia, że za około 700 tys. dolarów doszło w końcu do transferu. Jotow miał być odpowiedzią na robiącego, o wiele większą karierę Stoiczkowa i jego odlew wylądował u mniej znanego klubu z Katalonii. I jakież było zdziwienie działaczy Espanyolu, gdy się okazało, że po sezonie klub awansował do Primera Division, a bułgarski snajper został ich najlepszym strzelcem w drużynie. Taki ofensywny pomocnik i wkręca w ziemię hiszpańską armadę? Pytania się mnożyły ale fakty były jasne: pierwsze miejsce w tabeli, 13 goli Jotowa i witaj lepszy świecie. I tak po prawdzie, to własnie tu zaczyna się najciekawszy wątek z życia naszego bohatera. W 1994 roku Bułgaria zakwalifikowała się na mundial do USA, gdzie jak pokazała historia, kraj winem i laskami płynący odniósł swój największy jak dotąd sukces w historii. Jotow w kadrze Dymityra Penewa początkowo miał grać w podstawowym składzie jako wysunięty napastnik. Co ciekawe nie sposób ustalić, kiedy dokładnie Jotow zadebiutował, a znana jest jedynie data 1991 roku, mecz towarzyski z Rumunią. W czasie przygotowań do mundialu, Penew odkrył pokłady uranu w nogach emeryta Nasko Sirakowa, co stało się utarciem nosa gówniarzowi ze stolicy. Sirakow, który wraz z bramkarzem Michajłowem pamiętali mundial z 1986 roku, stał się bardziej przydatny w drużynie od Jotowa. Pomocny był wówczas pech walki nowotworowej kolejnej gwiazdy z hiszpańskich boisk - Ljubosława Penewa (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa - Dymityr był jego wujkiem). Jotow zagrał wówczas mecze kontrolne przed mundialem z Meksykiem (do 82 minuty) oraz po jednej połowie z Kuwejtem i Ukrainą. Tu los piłkarza stał się jasny - ławka rezerwowych. Życie napisało mu okrutny scenariusz, gdzie znalazł się w piątce graczy, która nawet na sekundę nie przeorała jankeskiej trawy. Jego specjalnością pozostało jednak utworzenie grupy bankietowej. Odpowiadała ona za dobór lokali i miejsc, w których kadra miała się czuć jak najlepiej. Zaś Jotow ciesząc sie smakiem imperializmu i potęgi Ameryki, zaczynał czuć coś więcej. Alkohol, karty oraz niepotwierdzone ilości kobiet, zrobiły piorunujące wówczas wrażenie na pewnym turyście z... Argentyny.

Najlepsze scripty piszą Ci z Hollywoodu, a sposoby jej realizacji przypominały raczej Bollywood. Daniel Bolotnicoff do Stanów Zjednoczonych przyjechał w celu „pilnowania” swojego pierwszego klienta - Norberto Scoponiego, ledwie rezerwowego bramkarza Newell’s Old Boys. Jego zabawy z menadżerką zaczęły się od studiowania prawa a kończąc na bankiecie u grubych ryb finansjery. Tam zaznajomił się z Jorge Cyterszpilerem - guru branży futbolowej w Argentynie. Pierwsze faux pas, zaliczył przy podawaniu drinka. Daniel przynosząc whisky z colą zapomniał, że Jorge uwielbia zdecydowanie drinka ogórka z wódką (Cyterszpiler z pochodzenia jest... Polskim Żydem). Ale akurat ten życiorys możemy pominąć, albowiem Bolotnicoff poleciał do USA, dzięki współpracy z klubem z Rosario - Newell’s. Pomocny okazał się Eduardo Lopez, który w grudniu 1994 roku, miał przejąć stery prezydenckie w klubie. Daniel dostał, więc za zadanie pozyskanie ciekawego futbolowego poety, ze sprawnymi nogami. Chyba mało kto się spodziewał, że może przypadkiem trafić na małą libację drużyn Argentyny i Bułgarii. Otóż panowie znad Morza Czarnego wykorzystali depresyjny nastrój gości z Ameryki, kiedy się okazało, że Don Diego zamiast mielić to przypalał ziółka w pokoju. Bankiet obu ekip (po wygranej 2-0 w fazie grupowej, co dało awans jednym jak i drugim) sprawił szereg zbliżeń Jotowa do Buenos Aires. Po Mistrzostwach Świata Jotow wrócił do Barcelony, tym samym lotem co Stoiczkow, lecz jeśli na kogoś mieli się dziennikarze rzucać to na jego sławniejszego kolegę. A Primera Division w sezonie 94/95? Dla Jotowa okazał się on progiem, o jeden stopień za wysoki jak dla konsumenta sklepu monopolowego - nie do przeskoczenia.  Po 16 rozegranych meczach, okraszonych jedną bramką popadł w niełaskę i już nikt nie wspominał o nim jako „lepszym od Vulgara Bulgara”. Ale od czego jest ta zdolność poznawania ludzi? Tęsknota za Amerykańskim stylem życia, okazała się na tyle silna, że wykręcił numer telefonu do Buenos Aires. Po drugie stronie oceanu, wieść rozesłano pocztą pantoflową do Rosario. Negocjacje trwały parę dni, zanim wyłożono równy milion dolarów, za ławnika zeszłorocznego mundialu.

Przybywając do Rosario, czuł się trochę jak cyrkowa małpa, której popisowym zagraniem było zjedzenie skórki od banana. Kibice nie bardzo wiedzieli co zrobić z kimś, który nie dość, że był obcokrajowcem to jeszcze Europejczykiem. Stanowił on rzadki okaz mądrości lub głupoty, by w tak młodym wieku porzucać Europę dla Argentyny. I to z kontraktem na 4 lata. Czyli nie dość, że turysta to jeszcze przyjechał tu pracować! Żeby było zabawnie, trzeba odnotować, że Newell’s prowadziło jednocześnie rozmowy z Dmitryjem Radczenką - rosyjskim snajperem z Racingu Santander. Ten transfer do skutku jednak nie doszedł, z przyczyn tak oczywistych jak przejęcie Alaski przez USA od Rosji - poszło o pieniądze. Tymczasem Jotow na 6 dni przed swoimi 25 urodzinami otrzymał szansę debiutu w lidze argentyńskiej przeciwko Ferro Carril Oeste w sezonie Apertura 1995. Zagrał wówczas 32 minuty, jednak nie wnosząc nic do wygranej 2-1. Następnego dnia po meczu zgłosił się z kontuzją więzadeł krzyżowych w lewej nodze - jego utrapienie następnych lat piłkarskiej kariery. Z tego powodu rozegrał tylko 7 spotkań nie strzelając żadnej bramki. Jednak już kolejny sezon - Clausura przyniósł mu najlepszą wspominkę w jego karierze zawodowej. Był to mecz na El Colso de Parque, przeciwko naszpikowanej megazdolnymi chłopakami w ortalionowych strojach - River Plate. Bramka strzelona w wygranym 3-1 meczu utkwiła w pamięci kibicom na długo. W praktyce skończył na 16 meczach i jeszcze kolejnych trzech trafieniach ligowych. Jednak po raz kolejny odezwały się kłopoty z więzadłami, których sznurowanie zajęło lekarzom blisko półtora roku.

Właśnie przez ten okres Jotow postanowił się nie nudzić, a jak na człowieka przystało - poszaleć. Do grupy baletowej zaprosił legendę klubową Gerardo Martino oraz boliwijskiego superstara Balvidieso. Ale w szczególności upodobał sobie młodzież „do rozdziewiczenia” w osobach Diego Crosy, Aldo Duschera, Lionela Scaloniego czy Gabriela Heinze. Nazwiska nawet dla laika, pełne skojarzeń a o ich męskość w starciu z płcią przeciwną zadbał sam Wełko. Nie to, że był gejem. Lecz człowiekiem, który wprowadzał w dorosłe życie trędowatą młodzież. I tu zaczęły się w sumie największe kłopoty dla samego zawodnika. Legendy miejskie głoszą, że jest autorem dwóch goli strzelonych na przedmieściach Rosario. Nagrody za ten wyczyn przyszły dziewięć miesięcy później a rozhisteryzowane matki zaczęły szukać sprawiedliwości. Oczywiście w wersji ludowej, czyli "wzywam starszego brata co skrzyknie paru przyjaciół z podwórka i skopią mu te pośladki". Sprawa ostała się legendą, która nią pozostanie z powodu braku dowodów. Wszak pieśni ludowe biorą się właśnie z legend, mitów oraz gdzieniegdzie okrzyków dochodzących z okien wieżowców. Jednak nie dało się zaprzeczyć, że to z winy zawodnika jego rekonwalescencja trwała aż do sezonu Clausura 1998. Wcześniej trenerzy stopniowo wykluczali Bułgara z drużyny, ba nawet kazali mu nie przyjeżdżać do ośrodka treningowego, by nie wpływać destrukcyjnie na młodzież. Gdy wrócił, trener Jorge Castelli dał mu 23 minuty w meczu z... Ferro i jeszcze kolejnych czterech wejściach, ale nie smoka a co najwyżej smoczka od niemowlaka. Piłkarski wrak jeszcze podczas Apertury 99 wchodził z ławki dwukrotnie, kończąc tym samym swoją przygodę z klubem. Prezydent Eduardo Lopez postanowił nie przedłużać umowy i kazał zmykać europejskiemu graczowi, pierwszym lepszym samolotem. Nawet w luku bagażowym. Ciekawostką pozostanie również sprawa sprawozdawców sportowych, którzy co ciekawe jego nazwisko czytali najczęściej podczas przedstawiania składów. Przez całą resztę czasu, jeśli dotykał piłki, to pozostawał „El Bulgarem”. Na boisku też niczym specjalnym się nie wyróżniał. Do egzotycznego pochodzenia (Bułgarzy jeśli w Am. Płd. byli to już naturalizowani potomkowie, których można było rozpoznać po końcówce nazwiska "off") dochodziła dobra gra w powietrzu, przyzwoita technika użytkowa... Reszta stanowiły bolesny minus, o którym kibice chcą pamiętać jak najmniej. Wolny, ślamazarny, często obrażający się, jak ktoś nie poda mu piłki. Jeśli przez 4 lata, facet spędza ponad połowę swojego czasu na wizytach lekarskich, to trzeba przyznać, że Newell's zrobiło świetny deal.

Krótki przystanek w Bułgarii i powrót do Ameryki, ale tym razem Północnej do Charleston Battery z Karoliny Południowej. Występujący w USL Division (trzecia liga) Jotow ozdrowiał na tyle, że jego statystyki indywidualne były znacząco lepsze od tych w Argentynie. Pierwszy sezon - 15 meczów 5 goli czy drugi sezon okraszony 17 spotkaniami i 9 trafieniami. Ale Jotow nie potrafi zapomnieć o tym, co działo się w Argentynie i pewnego ranka do siedziby klubu z Rosario przybyło wezwanie do zapłaty... 1,3 miliona dolarów zaległych pensji i niezasłużonych kar, jakie mu klub nałożył podczas pobytu w Kraju Srebra. Władze Newell’s skwitowali to wszystko śmiechem, przedstawiając wszystkie udokumentowane wydatki na bułgarskiego gracza. Wyszło tam na jaw, że jego zarobki przekraczały grubo ponad 500 tys. dolarów rocznie, co w Argentynie ludzi przyprawiło o zawał serca. Kiedy wiadomo było, ile przehulanej kabzy znalazło się w rękach właścicieli firm gastronomicznych czy monopolowych mina Bułgara zrzedła. Wątek wyłudzenia zakończył się dogrywaniu swojej kariery, ale już w barwach Atlanta Silverbacks. Wymiana z „Armat” na „Goryle” była nawet dość subiektywnie pisząc - dosłowna. Cztery lata z 69 spotkaniami i 28 golami zakończyła etap piłkarskiego rzemiosła uprawianego przez Jotowa. Na dwa lata przed odłożeniem korków do szafy, założył szkółkę piłkarską w Atlancie, którą prowadzi do dnia dzisiejszego. Co prawda zdarzało mu się raz czy dwa wsiąść do samochodu w stanie upojenia, ale to pojedyncze historyjki, które nie wnoszą nic a nic do jego postaci.


Bo gdyby tak się przyjrzeć dokładnie, to nic szczególnego tu nie ujrzymy. Jego kariera reprezentacyjna była, ale skończona już po wyjeździe do Argentyny. Siedem spotkań bez strzelonej bramki żadnej chwały mu nie przyniosła. Ale w umysłach młodych Argentyńczyków przetrwał jako obiekt westchnień. Mało kto wie, ale Jotow był wirtualną gwiazdą serii gier PC Futbol od Dinamic Multimedia z Hiszpanii. Był to menadżer piłkarski dla ubogich, których nie stać było na renomowany Championship Manager. Hiszpańska firma umiejętnie zdobyła rynek europejski swoimi produkcjami, którymi zalała potem cały kontynent latynoamerykański. Dzieciaki z Argentyny dostały możliwość poprowadzenia którejś z ukochanych drużyn. Jotow podobno miał tak szalone overalle, że kupowanie Ronaldo z Brazylii nie miało sensu, kiedy w mniejszej cenie miałeś jego lepszą wersję. I parafrazą tego faktu będzie świadomość, że Jotow w grze był rzeczywistym Ronaldo a El Fenomeno wirtualnym Bułgarem.