czwartek, 29 grudnia 2011

Mistrzowie 10 krajów... cz.1

W momencie pisania tego wpisu jestem szantażowany. Ale w końcu trzeba, bo ile tak można... Wpis, będzie dotyczył krótko i zwięźle o wszystkich mistrzach krajowych Ameryki Południowej. Oczywiście, dla ułatwienia sobie pracy i czytelnikom lektury, państwa będę podawał w kolejności alfabetycznej.

Argentyna - Boca Juniors Buenos Aires (12 zwycięstw, 7 remisów, 0 porażek): Tu można powiedzieć wprost. Tytuł zdobyty całkowicie zasłużenie i wywalczony w stylu godnym prawdziwych mistrzów. Mimo iż tak naprawdę można wymienić parę zgrzytów, dotyczących pojedynczych piłkarzy (Riquelme czy Mouche) ale jedno jest pewne - to najrówniej grająca drużyna w Argentynie. Wyrobiony przez nią styl, zaprowadził do całkowitej dominacji w kraju, okraszając to meczami bez zaznania smaku porażki, która do tej pory zdarzyła się tylko raz, i jej sprawcą... Boca w Aperturze 98. Płynność, finezja, polot i atmosfera w samym zespole udzielała się także na boisku. Myślę sobie, że jedną z przyczyn było odejście Martina Palermo na emeryturę. Jego konflikt z Romanem podzielił szatnię i mimo iż zdarzało się, że na boisku zapominano o animozjach, to jednak "wypadek" ten zdarzał się raz na 4 spotkania... czyli zbyt rzadko, by odgrywać jakąkolwiek rolę w lidze. Teraz liderem ostał się tylko Romy, lecz warto dodać, że jego rola w zdobyciu mistrzostwa nie była aż tak wielka. Rozegrał raptem połowę meczów w Aperturze. Ale i bez pomocy nawet tak kreatywnego gracza Xeneizes potrafili grać futbol dojrzały, acz dało się zobaczyć na takim szkle pełno rys. Niewątpliwie do tych cech należą: zbyt długie przestoje w grze, częste granie długich piłek przez obrońców z pominięciem pomocników i moment rozluźnienia przy ledwie jednobramkowym prowadzeniu.

W nowym sezonie Boca chce grać na dwa fronty (Libertadores i liga) odpuszczając Copa Argentina, który będzie testem dla młodzieży i graczy niechcianych. Falcioni jako trener się broni, ale odnoszę nie małe wrażenie, że w 2012 roku jego głowa zostanie ścięta. W jaki sposób? Ano za idiotyczne pomysły ze sprowadzeniem przeciętnych wyrobników pokroju Mauro Obolo (musi mieć jego zdjęcie nad łóżkiem, nie ma bata). Jeśli w Copa Libertadores, Xeneizes chcą odegrać kluczową rolę to należy się wzmacniać graczami albo o lepszych perspektywach (Boghossian) lub na sprawdzone gwiazdy po 28 roku życia jak np. Humberto Suazo (wiem, transfer nierealny, choć piłkarzowi pali się do Argentyny, jakby zostawił tam włączone żelazko). Nie można zapomnieć także o nowym prezydencie - Angelicim. Marionetka w rękach gubernatora Buenos Aires, Mauricio Macriego, chce uczynić z Boca największą twierdzą antyrządową, co może nieco się odbić na sposobie traktowania klubu w kraju i nie tylko.

Jak to mawiał pewien dziennikarz oślepiony ręką Jezusa z Rio - Wiadomo, przyroda...

Boliwia - The Strongest (7 zwycięstw, 4 remisy, 7 porażek): Ten przypadek jest odosobniony. W praktyce jak wiadomo w Ameryce Południowej sposób wyłonienia mistrza/spadkowicza/pucharowicza/męża królewny, wybiera się na zasadach spisywanych przez ludzi, mających bardzo dużo czasu na myślenie. Druga część sezonu w Boliwii rozgrywana jest z podziałem na dwie grupy po 6 ekip. Z każdej z nich do fazy pucharowej awansują 4 ekipy. I w systemie KO najlepszy okazał się The Strongest, który na swoim boisku ładował rywalom średnio po 5 bramek (istnieje podejrzenie, że kilka meczów było ustawionych, patrz wynik meczu z Real Mamore wygrany aż 9-1). Atuty? Trener Mauricio Soria - lokalna gwiazda z tytułem mistrza w dojeniu krowy na czas, potrafił jednak poukładać tę zbieraninę biednych dzieci, ze zgranymi już kartami w postaci stranierich. Chilijczyk Gonzalez, który o sobie może powiedzieć w klubie per gwiazda w sumie nic nie wniósł do zdobycia tytułu. Bo to właśnie monolit a nie indywidualne popisy sprawiły, że mistrzostwo pojechało do klubu z La Paz. Powiem Wam szczerze, że obejrzałem 4 spotkania tejże ligi i za każdym razem mam wrażenie, że byłbym milionerem... Wyniki pojedynczych meczów są tak podejrzane, że nie chce mi się wierzyć w bajki o czystości ligi. Lody same się nie kręcą, ale to tylko dla pieniędzy można sobie zdecydować o oglądaniu tej ligi. W pozostałych przypadkach, ktoś was uzna za niepoczytalnego.

Brazylia - Corinthians Sao Paulo (21 zwycięstw, 8 remisów, 9 porażek): Z ligą Brazylijską jest spory dylemat. Nie ukrywam, że każdy z klubów miał różne priorytety, cele, którym się całkowicie poświęcał, mając gdzieś te ligowe potyczki. W dodatku w odróżnieniu od Boca, żaden klub z Brasileirao od początku do końca nie był dominatorem. Lider się zmieniał dość często a tym, który zgarnął to trofeum był Corinthians. Przeglądając tak sobie, polskie blogi poświęcone brazylijskiej piłce odnoszę wrażenie, że tematów jest sporo do dyskusji nt. poziomu, stylu w jakim tytuł Corinthians zdobył. Ale czasem mam ochotę się autentycznie zaśmiać z określeń typu "słaby mistrz". Puchar w gablocie się znajdzie i tak, a przeciętny kibic po 30 latach nie będzie nawet pamiętał, w jakim stylu to mistrzostwo zostało zdobyte. Choć historia wydaje się lekko podkoloryzowana, ale taka jest prawda. Liedson i spółka grać będą o Puchar Wyzwolicieli, a trenować będą w rozgrywkach stanowych. Szansa na prymat na kontynencie nie zdarza się zbyt często a próba podboju nawet z Ronaldo i Roberto Carlosem w składzie nic nie dała. Wszak od dość dłuższego czasu słyszy się, że Puchar Wyzwolicieli to priorytet dla sterników klubu z Sao Paulo. Będę szczery: Tite jako trener mnie nie przekonuje. Ani charyzmy przywódcy ani oryginalnej i logicznej taktyki w nim nie widzę. Piłkarze rozłażą się czasem jak wszy po grzebieniu, styl gry mają siermiężny, często twardy i zupełnie pozbawiony finezji. Słowem typowa siłowa piłka. Indywidualnie wypada pochwalić Ralfa, piłkarza który już większej kariery nie zrobi oraz Paulinho, który serdecznie pozdrawia Łódź, w której kiedyś był przez dłuższy czas. Jako duet uzupełniał się świetnie i widać, że panowie mają sporo pomysłów na urozmaicenie gry. Nawet tak skostniałej w drużynie Timao.

Na przeciwległym biegunie pojawia się za to Adriano. Ponad 100 kilo mięsa, które żyje sobie jak chce upadł na tyle, że jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości co do jego "powrotu do piłki", to je natychmiast utracił. Jako piłkarza, szkoda. Jako człowieka, ani trochę...

Chile - Universidad de Chile (15 zwycięstw, 7 remisów, 1 porażka): Dominator. Myślę sobie tak nawet, że to była najbardziej efektownie i efektywnie grająca drużyna w Ameryce Południowej w 2011 roku. Jorge Sampaoli odwalił kawał świetnej roboty, bo w sumie trudno się temu dziwić mając na myśli jego podejście do zawodu. Fanatyk ultraofensywnej gry, mającej na celu zadanie cierpienia i bólu. W dodatku miłośnik nowych technologii, sprawny organizator i kochający mąż, który potrafi wyrazić miłość poprzez uderzenie pięścią w twarz swojego rozmówcy. Piłkarze natomiast stanowią bezsprzecznie jedność, twardą skałę w środku której koła zębate kręcą się równomiernie i bez przerwy. Żadnych defektów, widocznych na pierwszy rzut oka rys. Właśnie ten obraz mogli obejrzeć kibice wczoraj, kiedy Universidad rozbił 3-0 bezradną Cobreloę, która tylko w tym widowisku statystowała. Bohater drużyny Eduardo Vargas na swoim białym koniu pożegnał się godnie z kibicami, bo od stycznia będzie strzelał gole ale dla Napoli. Włosi nie oszczędzali tych 15 mln dolarów, bo błysk ten chłopak w oczach ma. Technika, szybkość, zwrotność z jaką urywa się obrońcom. Jest to materiał na klasowego gracza, przecież wcale nie tak słabej reprezentacji Chile, która jednak ma poważny problem. Zawsze jej piłkarze chodzą z procentami...

Mimo straty Vargasa, klub ze stolicy Chile do Copa Libertadores przystępuje w roli czarnego konia. Co prawda nie znane są losy Aranguiza czy Castro, ale wydaje się, że skład zespołu radykalnie się nie zmieni. A w razie co klub sprowadził już Cerecedę i Juniora Fernadesa. Ten ostatni jest dość ciekawy i to nie tylko ze względu na pochodzenie. Oto bowiem Chilijczyk o brazylijskich korzeniach, który jednak w nowej ojczyźnie się już urodził i wychowywał na podwórku wraz z Alexisem Sanchezem. Talentu do gry mu nie brakuje, cechy boiskowe ma przybliżone do Vargasa. To może być ciekawy piłkarz, warto go poobserwować.

Reasumując. To klub z potencjałem, umiejętnie prowadzony ręką trenera a piłkarze po prostu mu ufają. Nawet jak przydarzy się wpadka, to nawet przyjemnie zrobić cztery rundki po Estadio Nacional. Warto też nadmienić, że system rozgrywek jest podobny jak w Argentynie z tą różnicą, że po Aperturze czy Clausurze następują play-offy z 8 najlepszymi zespołami.

Ekwador - Deportivo Quito (26 zwycięstw, 11 remisów,  9 porażek): Kolejny szkoleniowiec z Argentyny triumfuje na obczyźnie. Tym razem padło na Carlosa Ischię, niegdyś trenera Boca z którym zdobył Aperturę w 2008 roku. W składzie zespołu trener postanowił pobawić się w mechanika. Samochód owszem był made in Equador ale silnik pochodził już z Argentyny. Maxi Bevacqua i Matias Alustiza byli głównym motorem napędowym niemal każdej akcji ofensywnej. W defensywie najwięcej do powiedzenia miał Elizaga, były reprezentant kraju urodzony w... Argentynie. Tak, Ischia doskonale wiedział, że jedyną możliwością odegrania jakiejś większej roli w lidze, było właśnie postawienie na graczy z ojczyzny. Nie oznaczało to jednak, że piłkarze z Ekwadoru byli kompletnie w cieniu. Taki Saritama oraz Fidel Martinez dzielnie kolegów wspierali i potrafili dość płynnie, oddawać piłki do nieco bardziej uzdolnionych kolegów. W sumie to taka drużyna bez wyrazu, ale mistrzostwa nikt im nie odbierze. Zwłaszcza wykorzystała słabość lokalnego rywala - LDU Quito, którego dopadła zadyszka i kryzys twórczy trenera Edgarda Bauzy. Być może sensacyjny zdobywca z tym klubem Copy w 2008 roku pożegna się z posadą. Powód? Oczywiście brak awansu do tych prestiżowych rozgrywek.

Oczywiście Ischia triumfuje, ale w Pucharze Wyzwolicieli lekko mieć nie będzie. Mistrz Ekwadoru trafił do grupy z Velezem Sarsfield, Chivas oraz Defensorem Sporting co nie wróży długiej przygody z pucharami. Owszem cuda się zdarzają, wszak stadion położony na wysokości blisko 3 tysięcy metrów n.p.m. może sprawić przyjezdnym kłopot. Ale chyba nie na tyle, żeby polec z kretesem.

Cdn.

piątek, 16 grudnia 2011

Messi... i wszystko jasne?

Cóż to za nietypowy wpis będzie. W dodatku o czymś oczywistym, pełnym rozwiniętych zdań z jedną wątpliwością dotyczącą długości. Należy uspokoić swoje nerwy, wypić coś ciepłego a potem zacząć wpatrywać się w litery. Tekst niskich lotów... Zaczynamy...

Nie chcę i nie mam zamiaru mówić o tym jaki jest zdolny, piękny i bogaty bo każdy o tym wie. To, że ma wyjątkowy talent do gry w piłkę, też doskonale o tym wiemy. Tylko jest pewna niejasność, która mnie nurtuje i zapewne jest to coś, o czym przekonany jest sam piłkarz, ale nie chce o tym głośno mówić - reprezentacja. Chociaż w sumie nie tylko to, bo jak się popatrzy na jego ostatnie popisy w Barcelonie, to mam nieodparte wrażenie, że ktoś użył na "Atomowej Pchle" dobrego środka przeciw owady.

Co za tym jest nie tak z Leo? Jakby na niego już teraz spojrzeć to lista osiągnięć sportowych: indywidualnych i drużynowych potrafi dosłownie zwalić z nóg. Z FC Barceloną zdobył wszystko, co do zdobycia było. Od ligi hiszpańskiej po Ligę Mistrzów. Nawet klubowe mistrzostwo świata wpadło mu w łapy, kosztem ojczyźnianego Estudiantesu La Plata za co w kraju go przeklęto, będąc ostatecznym katem drużyny Juana Sebastiana Verona. A to wszystko dopełnia jeszcze indywidualnymi nagrodami, na które już nie starcza mu półek. Słowem, chodząca i żyjąca religia.

Ale to właśnie w tym momencie dochodzimy do wniosku wszystkim nam znanym. Messi poza reprezentacją zdobył wszystko, on już nic nie musi sobie i komukolwiek udowadniać. Chyba, że ilość strzelonych goli, liczba rozegranych spotkań to fakt, dla których te statystyki może pobić i wyśrubować. Tylko nie wiadomo, czy go aż taka perspektywa pociąga. Bo jaki w tym sezonie jest Leo? Ano taki, że liczby 25 spotkań i 27 bramek zakłamują rzeczywistość oraz to, że zamiast błyszczeć na okrągło, ma jedynie przebłyski. To prawda, nie jest cyborgiem - ma prawo do tego, żeby obniżyć swoje loty. Ale czy naprawdę chce biegać, strzelać lub podawać? No i z tym jest właśnie problem. Jesień sezonu 2011/2012 pokazuje, że w najnudniejszej lidze świata za jaką uchodzi hiszpańska Primera Division, Messi gra sobie w piłkę od niechcenia. Wcześniej nie zwracał uwagi na to, że takie Levante, Betis czy Osasuna to przeciętne drużyny. Liczył się fakt grania w tej pierwszej lidze i walki jak równy z równym ze wszystkimi. Po tych kilku latach, jego talent okazał się diamentowy, rywale zaś z węgla a okazje do zmęczenia się widzi jedynie, gdy przychodzi mu grać z Realem Madryt. Ciągle wygrywał i widzę to po nim, że zaczyna go to już nużyć. No i to właśnie wtedy z pomocą przychodzi reprezentacja Argentyny...

Od 2005 roku w ciągu tych 6 lat Messi pracował już u pięciu selekcjonerów. Każdy miał dla niego różne zadania, ale za to prawie wszyscy widzieli w nim zbawiciela. Zacznijmy od wyjątku: Jose Pekerman owszem już wcześniej wiedział kim jest Leo, gdzie występuje ale co istotne jak gra. Pomocny w tym ostatnim, okazał się jego asystent Francisco Ferarro, który trenował wówczas kadrę do lat 20-stu i poprowadził ją do złota podczas MŚ na holenderskich depresjach. Jednak sam Pekerman, choć dawał mu możliwość gry, to jednak piłkarza uważał co najwyżej za jokera, którego pośle na boisko w chwilach kryzysowych. Cóż na mundialu w 2006 roku w systemie 4-3-1-2 dla wówczas młodego Leo miejsca w podstawowym składzie nie było. Tymi, którzy w ataku mieli strzelać bramki byli Crespo oraz Saviola, a podawać futbolówkę miał ukochany przez trenera - Riquelme. Akurat tu w tym systemie dla piłkarza Barcelony miejsca nie było. Nadzieją na grę mogło być, albo zluzowanie któregoś z napastników albo Riquelme, bądź Maxi Rodrigueza. Rozwiązań było zatem niewiele, ale i prób także. Bo po odpadnięciu z mundialu, Pekerman odszedł a przybył Alfio Basile.

Z "Coco" Basile problem dotyczył dwóch rzeczy: Boca Juniors oraz alkoholu. W przypadku zmieszania tych czynników, do reprezentacji wskoczyli gracze, którzy specjalnie na to nie zasługiwali. Mimo iż ustawienie taktyczne było dokładnie takie same, jak rok wcześniej, to tym razem Messi mógł liczyć na pierwszy plac. Choć nie obyło się też bez zgrzytów, gdyż wówczas popadł w sprowokowany przez Julio Grondonę konflikt z Riquelme. Przez Copa America oglądało się bodaj najlepszy dla niego okres w reprezentacji. Aktywny, zadziorny, wszędzie go było pełno i chętnie wspomagał swoich kolegów na boisku. Najbardziej w pamięci zapadł kapitalny lob nad Oswaldo Sanchezem z półfinału z Meksykiem ale też najsłabszy mecz turnieju, rozegrany w finale z Brazylią, gdzie agresywne krycie wystarczyło do jego zatrzymania. W trakcie el. do MŚ w 2010 roku w RPA, Basile wciąż widział w Leo przywódcę, ale jak już wcześniej wspomniałem, konflikt z Romanem podzielił szatnię. Alfio Basile po przegranym w nędznym stylu meczu z Chile odszedł a jego miejsce zajął... Diego Maradona.

Z tym człowiekiem problemem był on sam. Wybuchowy, egoistyczny oraz zadufany w sobie narcyz umiejętności trenerskie miał gorzej niż mizerne. Mieszanie ustawieniem, poszczególnymi wykonawcami wprowadziło Argentynę w stan nietrzeźwości, w której to pierwsze skrzypce miał grać właśnie Leo Messi. Już po jego debiucie z Węgrami, Diego obwołał go swoim następcą, zupełnie nie przejmując się tym, że wcześniej tym mianem namaścił już co najmniej 1990 piłkarzy. Messi kolejny już raz miał być głównym liderem, a nie zaś jak w Barcelonie jedynie ważnym elementem. Oczywiście dostał od Diego wolną rękę lub nazywając to bardziej profesjonalnie - stał się wolnym elektronem. Mógł robić co chciał np. stać bez ruchu, tulić misia z Rosario a nawet pozdrowić swoją dziewczynę zdejmując spodenki. Problem polegał na tym, że kompletna amatorszczyzna połączona z głupotą Maradony sprawiły, że Messi zamiast poprowadzić Argentynę do mistrzostwa świata, musiał przeżyć upokorzenie z Niemcami. Nie licząc lawiny negatywnych opinii w ojczyźnie piłkarza, sam nie bardzo mógł pogodzić się z tym, ale jednocześnie nie chciał nikogo wskazać palcem za to niepowodzenie. Era Maradony dobiegła końca, przyszła kolei na Sergio Batistę.

Z tym panem Messi miał okazję współpracować podczas Olimpiady w Pekinie, gdzie argentyński dream team z bólem i ledwością zdobył złote medale. To co go różniło od poprzedników to pierwotnie ułatwienia taktyczne, specjalnie dla Leo czyli do systemu 4-3-3 (chwilę wcześniej było 4-3-1-2 dopóki był w kadrze Riquelme). Ale niuanse tego wyboru kosztowały kolejnym zgrzytem. Ponownie zła selekcja partnerów dla La Pulgi dała o sobie znać. Jednak tym razem przebił wszystkich tym, że mimo zapożyczenia ustawienia od Barcelony, Messi grał... w środku, gdzie za nic w świecie rozwinąć skrzydeł nie mógł. Co gorsza jeszcze bardziej zaczęto stosować rozwiązanie z długim podaniem do Leo, a ten miał za zadanie przedryblować drużynę rywala, bramkarza oraz kibiców i telewidzów. A to nie jest rola, w której się chłopak z Rosario dobrze spisywał i tylko w dwóch meczach warto o jego grze wspomnieć - towarzyski z Hiszpanią oraz pierwsza połowa meczu z Urugwajem na CA. Turniej kontynentalny w swoim kraju potraktował bardzo poważnie, ale trener, który zamiast mózgu miał próżnię dość szybko wpadł na pomysł zrobienia z Messiego bramkarza/obrońcę/pomocnika/rozgrywającego/napastnika/egzekutora w jednym. No i sobie z tym mały rycerz nie poradził, Argentyna odpadła w ulubionym już przez wszystkich ćwierćfinale a skazanego na śmierć Batistę postanowiono po raz pierwszy od czasów Grondony - wyrzucić. No i zjawia się tak oto nowy trener.

Alejandro Sabella w niczym nie różni się od poprzedników. Wizja jak jest urojona, tak dalej taką jest. Począwszy od 4-4-2 po 4-2-2-2 i inne nie mniej oryginalne rozwiązania. Także i dla Messiego trener przygotował taktykę "odbierz piłkę, rozegraj, okiwaj, strzel" pomnożone przez 10 zadań stricte obronnych w środku pola. Oczywiście sam piłkarz musi, nie mając większego wyboru posłuchać się directo technico. Jak już schodzi do skrzydła, to z reguły z kimś się dubluje ze swojej drużyny, zostawiając sporo wolnego miejsca.   Ile to razy widziałem zagubionego chłopaka, który od nadmiaru obowiązków staje się bezbronny i pozbawiony swoich atutów. Co będzie dalej, przekonamy się, ale brakuje tu pozytywnego obrazu dla osoby piłkarza w kontekście gry w narodowych barwach.

Reasumując. Reprezentację Argentyny prowadzą z reguły trenerzy, którzy mają pomysł na brak pomysłu. W rzeczywistości nie potrzeba aż tak wiele, by Lionel Messi aktualnie najlepszy gracz na świecie, zaczął grać tak jak przyzwyczaił nas w Blaugranie. Receptą okazuje się zmiana taktyki na ten znany z Realu Madryt (4-2-1-2-1), który pasuje idealnie pod potencjał jaki ma Argentyna w ofensywie. To właśnie w takim ustawieniu Messi może ze skrzydła żądlić tak jak to robi w Hiszpanii. Nie potrzeba też narzucać "Atomowej Pchle" miliona zadań, bo nie jest robotem, który wykona wszystko bez błędu. Obwody też mu czasem się przepalają i nie trzeba mu kazać biegać wzdłuż i wszerz boiska. Wystarczy tylko na chwilę usiąść, wziąć do ręki pilota a potem zacząć oglądać zawodników do kadry niezbędnych. Tylko, że trener Sabella jak już coś ogląda to co najwyżej filmy do lat 18-stu, bo kino dla dorosłych widocznie go przerasta. Taką ma fantazję.

PS Wkrótce trzeba zrobić większy porządek na blogu. Dla mnie ciekawostką ostatnich dni jest David Trezeguet. Jeśli River nakłoni go do gry w ich barwach, zyska z punktu medialnego i marketingowego nie mało. W dodatku transfer ten jest na 90% pewny, co rokuje całkiem dobrze na papierze. W rzeczywistości uczucia są mieszane, zawodnik formą nie brylował. A i finansowo może okazać się to dość problematyczne, bo River tonie w długach i zaciągniętych milionach dolarów kredytu. Ale na pociesznie, będzie to na nowy rok jeden z ciekawszych come backów do Argentyny. Wszak mało kto wie, że ten mistrz świata z 1998 roku swoją karierę zaczynał w Platense, rozgrywając co prawda raptem 5 spotkań, ale nikt nie podejrzewał jakie z  niego to ziółko wyrośnie.

niedziela, 4 grudnia 2011

Copa Argentina czyli co jak i dlaczego

Copa Argentina - jak pięknie to brzmi. W sumie jak każda idea, która musi być ładnie w zdanie ułożona, tak by ludzie byli do niego pozytywnie nastawieni. A najlepiej jak jeszcze wyjdą na ulicę i zaczną to manifestować, ku czci panującej pani prezydent - Cristiny Fernandez de Kirchner. Taki scenariusz byłby wręcz wymarzony dla aktualnej centrolewicowej władzy. Takie same plany był też pod koniec lat 60-tych, gdzie biedacy mieli na własne oczy oglądać największe krajowe legendy.

Krótka lekcja historii: Pierwsza edycja odbyła się w 1969 roku za sprawą burzy mózgów jaka panowała wówczas w AFA. W sumie przyczyną była korupcja, która raz po raz kosiła prezydentów federacji, którzy średnio na stanowisku utrzymywali się przez góra 10 miesięcy. Potrzebne było więc coś, co na jakiś moment zajmie opinię publiczną, by ta w końcu dała "popracować" sternikom federacji. Pomysł na utworzenie pucharu krajowego wymyślił Aldo Porri, którego wniosek został szybko przyjęty i już 5 lutego zainaugurowano nowy turniej dla klubów. Cel ambitny lecz nie do końca sprawdzony, bo River Plate, Estudiantes oraz Velez z powodu udziału w Copa Libertadores, nie miały czasu (czyt. chęci) na to by męczyć piłkarzy ciągłymi meczami co trzy dni. Więc do udziału zaproszono 19 klubów z pierwszej ligi, mistrza z drugiej ligi i dwanaście najlepszych drużyn z lig regionalnych (prowincji). Pierwszą edycję turnieju wygrała drużyna Boca Juniors, która w miarę silnym składzie rozbijała kolejnych rywali. W finale pokonali w dwumeczu Atlantę, wpierw 3-1 u siebie i przegrywając 0-1 na wyjeździe. W nagrodę Boca miała wziąć udział w nowo utworzonym turnieju Recopa Sudamericana (dziś przyjął nazwę Copa Ganadores de Copa). Nie wzięła bo wówczas wygrała rozgrywki Nacional 69 i tym samym zapewniła sobie udział w Pucharze Wyzwolicieli rok później. Dzięki temu wicemistrz Atlanta, mógł po raz pierwszy w historii zagrać w turnieju rangi kontynentalnej (Copa Suecia z 1958 roku, była jedynie przerwą w rozgrywkach z powodu mundialu w tym kraju. Ciekawostką jest to, że puchar fundowany był zresztą przez ambasadora szwedzkiego w Buenos Aires).

Rok 1970 miał kontynuować dzieło argentyńskich działaczy, na co musiały przystać bez protestów kluby. Ale tym razem, zwolnieni z tego przykrego obowiązku grania, zostali po raz kolejni gracze Estudiantesu, River (jakie szczęście) i Boca. Do finału pucharu dotarły ekipy San Lorenzo i Velezu. W pierwszym meczu było 2-2, natomiast w drugim... No, właśnie. Mecz rewanżowy nie odbył się oficjalnie przez niekorzystne terminy, ale nie wszyscy za bardzo w to uwierzyli. Powodem byli też kibice, którzy na mecze chodzili niechętnie (jedynie w małych klubach było wielkie zainteresowanie), co powinno choć trochę dziwić, biorąc pod uwagę to jak bardzo futbol jest tam traktowany. W 1971 roku kluby pierwszoligowe na jednym z posiedzeń AFA pod presją wymusiły na działaczach federacji, by już nie organizowano pucharu krajowego. Nie bez przyczyny brak nagród za zwycięstwo w pucharze (no dobra, jeden puchar do gabloty to trochę za mało dla wszystkich) było przyczyną, dla których czołowe kluby w Argentynie pogroziły palcem. Żeby było mało, puchar kontynentalny pod nazwą Copa Ganadores już po roku przestał funkcjonować, gdyż większość udział w nim traktowała jako "Puchar frajerów".

I tak mijały kolejne lata i nagle w 2010 roku Julio Grondona wskrzesza upadły projekt, który jednak rozwija w stosunku do pierwowzoru. Co prawda przy proteście pierwszoligowców, lecz za to z olbrzymim poparciem małych klubików z prowincji. Największą nowością Copa Argentina była liczba uczestników. Konkretnie aż 186 klubów od pierwszej aż do siódmej ligi, wliczając to dwa zaproszone kluby "ze wsi". Pierwsze cztery rundy inicjowały kluby z niższych lig (bez udziału klubów z pierwszej i drugiej ligi). A gdy już 24 kluby przejdą te fazę dołączy do nich czołówka krajowa i tym samym zostaną 64 drużyny w grze. W dodatku federacja uznała, że skoro strumień pieniędzy od państwa leje się wyjątkowo gęsto, to kluby miały za udział dostać pieniądze. A konkretnie 1,5 mln pesos za zwycięstwo w Copa Argentina oraz możliwość gry w Copa Sudamericana, który co ciekawe może zostać zapewniony dopiero po spełnieniu kilku warunków:

- Zwycięzca pucharu krajowego, nie jest sklasyfikowany w tabeli z sumującej punkty zdobyte w Aperturze i Clausurze w Primera Division na pierwszych sześciu miejscach (wtedy zabiera miejsce gry w pucharze zespołowi, zajmującemu ostatnie premiowane miejsce w tej tabeli)
- Jeden z klubów argentyńskich, nie przejdzie pierwszej rundy eliminacji do fazy grupowej Copa Libertadores. Jeśli odpadnie to z miejsca dostaje możliwość gry w Copa Sudamericana, zabierając jednocześnie miejsce zdobywcy Copa Argentina
- Przykładowy klub w dowolnej lidze, nie znajdzie się po sezonie w strefie spadkowej lub awansu.

Sami przyznacie, że jest to dość porąbane i zagmatwane, że aż nie chce się w to pchać. Chyba nigdzie nie wymyślono aż tylu pierdół, które komplikują rzecz, która powinna być jak najbardziej prosta. A tymczasem rozwiązanie argentyńskie w stosunku do choćby brazylijskiego mają się nijak. Szczytna idea okazuje się zakłamanym i mieszanym gównem, w który wdepnie każdy klub nieźle się brudząc. W dodatku kluby z Primera Division już dały do wiwatu wystawiając zespoły, nie tyle co rezerw a młodzieży, która radzi sobie średnio przy nieco lepiej zmotywowanych drużynach z prowincji. Przykłady? Z rozgrywkami pożegnały się już pierwszoligowe Newell's Old Boys, All Boys, San Martin SJ, Godoy Cruz i Union Santa Fe. Choć przy nich trudno mówić, że koniecznie chciały o ten puchar grać, bo większość ma za cel utrzymanie pierwszoligowego bytu.

Szanse na końcowy sukces zachowują więc drużyny, które będą umiały kalkulować co im się bardziej opłaca i co im da możliwość jakiejkolwiek promocji w kraju. Słabsi zacierają ręce bo 1,5 mln pesos piechotą nie chodzi a są to pieniądze, które nie jeden klub postawiłby na nogi. Ci mocniejsi walczący o mistrzostwo kraju lub w pucharach kontynentalnych odpuszczą, dając szansę co najwyżej ogrywania się rezerwom, bo w końcu ile oni mogą podgrzewać ławkę rezerwowych?

Całość ukazuje parcie na szkło peronistów, którzy dziś funkcjonują pod inną nazwą - kirchneristów. Nie trudno spojrzeć jak żałośnie ogląda się polityczny, propagandowy teatrzyk, w którym futbol ma stanowić obraz przez który Argentyńczycy zrozumieją jak "pięknie" rozwija się ich kraj w rozumowaniu rządzących. Reklamy w przerwie meczu, małe belki w trakcie ich trwania... Wiecie, że na ten biznes państwo fundnęło setki milionów dolarów z kieszeni podatników i nie zamierza na tym wcale poprzestać? Ba, zresztą nieprzypadkowo futbol został tam znacjonalizowany i pokazywany na antenie państwowej TV Publica (zwanym też niegdyś Canal Siete). Prywaciarze z Grupą Clarin na czele są aktualnie wrogiem numer jeden rządu prezydent Cristiny i zwalczani na każdy możliwy sposób (m.in. proces dawnego nadawcy TYC z AFA, trwający blisko dwa lata i bez żadnych rezultatów). Zresztą, czy czasem nie przypomina wam to czegoś w naszym kraju? Myślę sobie, że przyjdzie jeszcze czas w grudniu, by nieco szerzej opisać te bagno, w jakim pierze się futbol argentyński, kiedy dodamy do tego politykę.


PS Dziś poznamy nowego mistrza Brazylii i być może też Argentyny. Corinthians i Vasco rywalizują o prymat w największym państwie Ameryki Południowej, natomiast Boca Juniors wystarczy jeden punkt w meczu z Banfield, by zacząć świętowanie mistrzostwa. A to wszystko rozgrywa się w dniu, kiedy ze światem rozstał się Socrates. Jeśli wierzyć w Boga, to właśnie znalazł sobie odpowiedniego gracza na środek pola. W innych przypadkach będzie mógł sobie poużywać z dziewicami, urodzić się na nowo jako grecki filozof lub raz na zawsze zniknąć. Ale w pamięci myślę, zagości na długi czas.