piątek, 16 grudnia 2011

Messi... i wszystko jasne?

Cóż to za nietypowy wpis będzie. W dodatku o czymś oczywistym, pełnym rozwiniętych zdań z jedną wątpliwością dotyczącą długości. Należy uspokoić swoje nerwy, wypić coś ciepłego a potem zacząć wpatrywać się w litery. Tekst niskich lotów... Zaczynamy...

Nie chcę i nie mam zamiaru mówić o tym jaki jest zdolny, piękny i bogaty bo każdy o tym wie. To, że ma wyjątkowy talent do gry w piłkę, też doskonale o tym wiemy. Tylko jest pewna niejasność, która mnie nurtuje i zapewne jest to coś, o czym przekonany jest sam piłkarz, ale nie chce o tym głośno mówić - reprezentacja. Chociaż w sumie nie tylko to, bo jak się popatrzy na jego ostatnie popisy w Barcelonie, to mam nieodparte wrażenie, że ktoś użył na "Atomowej Pchle" dobrego środka przeciw owady.

Co za tym jest nie tak z Leo? Jakby na niego już teraz spojrzeć to lista osiągnięć sportowych: indywidualnych i drużynowych potrafi dosłownie zwalić z nóg. Z FC Barceloną zdobył wszystko, co do zdobycia było. Od ligi hiszpańskiej po Ligę Mistrzów. Nawet klubowe mistrzostwo świata wpadło mu w łapy, kosztem ojczyźnianego Estudiantesu La Plata za co w kraju go przeklęto, będąc ostatecznym katem drużyny Juana Sebastiana Verona. A to wszystko dopełnia jeszcze indywidualnymi nagrodami, na które już nie starcza mu półek. Słowem, chodząca i żyjąca religia.

Ale to właśnie w tym momencie dochodzimy do wniosku wszystkim nam znanym. Messi poza reprezentacją zdobył wszystko, on już nic nie musi sobie i komukolwiek udowadniać. Chyba, że ilość strzelonych goli, liczba rozegranych spotkań to fakt, dla których te statystyki może pobić i wyśrubować. Tylko nie wiadomo, czy go aż taka perspektywa pociąga. Bo jaki w tym sezonie jest Leo? Ano taki, że liczby 25 spotkań i 27 bramek zakłamują rzeczywistość oraz to, że zamiast błyszczeć na okrągło, ma jedynie przebłyski. To prawda, nie jest cyborgiem - ma prawo do tego, żeby obniżyć swoje loty. Ale czy naprawdę chce biegać, strzelać lub podawać? No i z tym jest właśnie problem. Jesień sezonu 2011/2012 pokazuje, że w najnudniejszej lidze świata za jaką uchodzi hiszpańska Primera Division, Messi gra sobie w piłkę od niechcenia. Wcześniej nie zwracał uwagi na to, że takie Levante, Betis czy Osasuna to przeciętne drużyny. Liczył się fakt grania w tej pierwszej lidze i walki jak równy z równym ze wszystkimi. Po tych kilku latach, jego talent okazał się diamentowy, rywale zaś z węgla a okazje do zmęczenia się widzi jedynie, gdy przychodzi mu grać z Realem Madryt. Ciągle wygrywał i widzę to po nim, że zaczyna go to już nużyć. No i to właśnie wtedy z pomocą przychodzi reprezentacja Argentyny...

Od 2005 roku w ciągu tych 6 lat Messi pracował już u pięciu selekcjonerów. Każdy miał dla niego różne zadania, ale za to prawie wszyscy widzieli w nim zbawiciela. Zacznijmy od wyjątku: Jose Pekerman owszem już wcześniej wiedział kim jest Leo, gdzie występuje ale co istotne jak gra. Pomocny w tym ostatnim, okazał się jego asystent Francisco Ferarro, który trenował wówczas kadrę do lat 20-stu i poprowadził ją do złota podczas MŚ na holenderskich depresjach. Jednak sam Pekerman, choć dawał mu możliwość gry, to jednak piłkarza uważał co najwyżej za jokera, którego pośle na boisko w chwilach kryzysowych. Cóż na mundialu w 2006 roku w systemie 4-3-1-2 dla wówczas młodego Leo miejsca w podstawowym składzie nie było. Tymi, którzy w ataku mieli strzelać bramki byli Crespo oraz Saviola, a podawać futbolówkę miał ukochany przez trenera - Riquelme. Akurat tu w tym systemie dla piłkarza Barcelony miejsca nie było. Nadzieją na grę mogło być, albo zluzowanie któregoś z napastników albo Riquelme, bądź Maxi Rodrigueza. Rozwiązań było zatem niewiele, ale i prób także. Bo po odpadnięciu z mundialu, Pekerman odszedł a przybył Alfio Basile.

Z "Coco" Basile problem dotyczył dwóch rzeczy: Boca Juniors oraz alkoholu. W przypadku zmieszania tych czynników, do reprezentacji wskoczyli gracze, którzy specjalnie na to nie zasługiwali. Mimo iż ustawienie taktyczne było dokładnie takie same, jak rok wcześniej, to tym razem Messi mógł liczyć na pierwszy plac. Choć nie obyło się też bez zgrzytów, gdyż wówczas popadł w sprowokowany przez Julio Grondonę konflikt z Riquelme. Przez Copa America oglądało się bodaj najlepszy dla niego okres w reprezentacji. Aktywny, zadziorny, wszędzie go było pełno i chętnie wspomagał swoich kolegów na boisku. Najbardziej w pamięci zapadł kapitalny lob nad Oswaldo Sanchezem z półfinału z Meksykiem ale też najsłabszy mecz turnieju, rozegrany w finale z Brazylią, gdzie agresywne krycie wystarczyło do jego zatrzymania. W trakcie el. do MŚ w 2010 roku w RPA, Basile wciąż widział w Leo przywódcę, ale jak już wcześniej wspomniałem, konflikt z Romanem podzielił szatnię. Alfio Basile po przegranym w nędznym stylu meczu z Chile odszedł a jego miejsce zajął... Diego Maradona.

Z tym człowiekiem problemem był on sam. Wybuchowy, egoistyczny oraz zadufany w sobie narcyz umiejętności trenerskie miał gorzej niż mizerne. Mieszanie ustawieniem, poszczególnymi wykonawcami wprowadziło Argentynę w stan nietrzeźwości, w której to pierwsze skrzypce miał grać właśnie Leo Messi. Już po jego debiucie z Węgrami, Diego obwołał go swoim następcą, zupełnie nie przejmując się tym, że wcześniej tym mianem namaścił już co najmniej 1990 piłkarzy. Messi kolejny już raz miał być głównym liderem, a nie zaś jak w Barcelonie jedynie ważnym elementem. Oczywiście dostał od Diego wolną rękę lub nazywając to bardziej profesjonalnie - stał się wolnym elektronem. Mógł robić co chciał np. stać bez ruchu, tulić misia z Rosario a nawet pozdrowić swoją dziewczynę zdejmując spodenki. Problem polegał na tym, że kompletna amatorszczyzna połączona z głupotą Maradony sprawiły, że Messi zamiast poprowadzić Argentynę do mistrzostwa świata, musiał przeżyć upokorzenie z Niemcami. Nie licząc lawiny negatywnych opinii w ojczyźnie piłkarza, sam nie bardzo mógł pogodzić się z tym, ale jednocześnie nie chciał nikogo wskazać palcem za to niepowodzenie. Era Maradony dobiegła końca, przyszła kolei na Sergio Batistę.

Z tym panem Messi miał okazję współpracować podczas Olimpiady w Pekinie, gdzie argentyński dream team z bólem i ledwością zdobył złote medale. To co go różniło od poprzedników to pierwotnie ułatwienia taktyczne, specjalnie dla Leo czyli do systemu 4-3-3 (chwilę wcześniej było 4-3-1-2 dopóki był w kadrze Riquelme). Ale niuanse tego wyboru kosztowały kolejnym zgrzytem. Ponownie zła selekcja partnerów dla La Pulgi dała o sobie znać. Jednak tym razem przebił wszystkich tym, że mimo zapożyczenia ustawienia od Barcelony, Messi grał... w środku, gdzie za nic w świecie rozwinąć skrzydeł nie mógł. Co gorsza jeszcze bardziej zaczęto stosować rozwiązanie z długim podaniem do Leo, a ten miał za zadanie przedryblować drużynę rywala, bramkarza oraz kibiców i telewidzów. A to nie jest rola, w której się chłopak z Rosario dobrze spisywał i tylko w dwóch meczach warto o jego grze wspomnieć - towarzyski z Hiszpanią oraz pierwsza połowa meczu z Urugwajem na CA. Turniej kontynentalny w swoim kraju potraktował bardzo poważnie, ale trener, który zamiast mózgu miał próżnię dość szybko wpadł na pomysł zrobienia z Messiego bramkarza/obrońcę/pomocnika/rozgrywającego/napastnika/egzekutora w jednym. No i sobie z tym mały rycerz nie poradził, Argentyna odpadła w ulubionym już przez wszystkich ćwierćfinale a skazanego na śmierć Batistę postanowiono po raz pierwszy od czasów Grondony - wyrzucić. No i zjawia się tak oto nowy trener.

Alejandro Sabella w niczym nie różni się od poprzedników. Wizja jak jest urojona, tak dalej taką jest. Począwszy od 4-4-2 po 4-2-2-2 i inne nie mniej oryginalne rozwiązania. Także i dla Messiego trener przygotował taktykę "odbierz piłkę, rozegraj, okiwaj, strzel" pomnożone przez 10 zadań stricte obronnych w środku pola. Oczywiście sam piłkarz musi, nie mając większego wyboru posłuchać się directo technico. Jak już schodzi do skrzydła, to z reguły z kimś się dubluje ze swojej drużyny, zostawiając sporo wolnego miejsca.   Ile to razy widziałem zagubionego chłopaka, który od nadmiaru obowiązków staje się bezbronny i pozbawiony swoich atutów. Co będzie dalej, przekonamy się, ale brakuje tu pozytywnego obrazu dla osoby piłkarza w kontekście gry w narodowych barwach.

Reasumując. Reprezentację Argentyny prowadzą z reguły trenerzy, którzy mają pomysł na brak pomysłu. W rzeczywistości nie potrzeba aż tak wiele, by Lionel Messi aktualnie najlepszy gracz na świecie, zaczął grać tak jak przyzwyczaił nas w Blaugranie. Receptą okazuje się zmiana taktyki na ten znany z Realu Madryt (4-2-1-2-1), który pasuje idealnie pod potencjał jaki ma Argentyna w ofensywie. To właśnie w takim ustawieniu Messi może ze skrzydła żądlić tak jak to robi w Hiszpanii. Nie potrzeba też narzucać "Atomowej Pchle" miliona zadań, bo nie jest robotem, który wykona wszystko bez błędu. Obwody też mu czasem się przepalają i nie trzeba mu kazać biegać wzdłuż i wszerz boiska. Wystarczy tylko na chwilę usiąść, wziąć do ręki pilota a potem zacząć oglądać zawodników do kadry niezbędnych. Tylko, że trener Sabella jak już coś ogląda to co najwyżej filmy do lat 18-stu, bo kino dla dorosłych widocznie go przerasta. Taką ma fantazję.

PS Wkrótce trzeba zrobić większy porządek na blogu. Dla mnie ciekawostką ostatnich dni jest David Trezeguet. Jeśli River nakłoni go do gry w ich barwach, zyska z punktu medialnego i marketingowego nie mało. W dodatku transfer ten jest na 90% pewny, co rokuje całkiem dobrze na papierze. W rzeczywistości uczucia są mieszane, zawodnik formą nie brylował. A i finansowo może okazać się to dość problematyczne, bo River tonie w długach i zaciągniętych milionach dolarów kredytu. Ale na pociesznie, będzie to na nowy rok jeden z ciekawszych come backów do Argentyny. Wszak mało kto wie, że ten mistrz świata z 1998 roku swoją karierę zaczynał w Platense, rozgrywając co prawda raptem 5 spotkań, ale nikt nie podejrzewał jakie z  niego to ziółko wyrośnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz