czwartek, 22 marca 2012

Skrótem przez trawnik...

Trochę się działo w świecie piłkarskim. A już zwłaszcza sporo, jeśli chodzi o Amerykę Południową. Kilka newsów, na wypełnienie powstałej luki we wpisach:

- Dzisiaj wszyscy padają na kolana przed obliczem Atomowej Pchły. Leo Messi pobił rekord zdobytych bramek w barwach FC Barcelony. Dziś wynosi on 234 bramki i na tym śrubowanie rekordu się nie skończy, bo są jeszcze inne do pobicia. Messi jako piłkarz, jest wirtuozem. W pełni kompletnym napastnikiem/rozgrywającym z Rosario, który ma u stóp cały świat. Można pisać i pisać dalej o jego wyczynach, ale po prostu mi się nie chcę. I to nie jest spowodowane lenistwem, a przesytem. Nie odmawiam mu sukcesów, które osiągnął do tej pory, mimo iż ma zaledwie 24 LATA. To jest fenomen i nie ma co się wstydzić pochodzenia i oburzać, że to piłkarz Blaugrany (dla wielu koronny dowód). Świetnie tutaj pasuje obraz porównawczy z Michaelem Jordanem (btw. moim idolem w koszykówce), który pokazuje, że znów mamy topowego sportowca, którego dokonaniami interesuje się cały świat. Nie cały, ale większość (tak demokratycznie). Nawet jak na niwie reprezentacyjnej zdobył tylko MMŚ do lat 20 oraz złoto na olimpiadzie, wciąż mówimy i piszemy o graczu, który jeszcze mistrzem świata i kontynentu może zostać (pod pewnymi warunkami). Nic mu wbrew pozorom nie uciekło, to wszystko może jeszcze zdobyć. Bo jak zdobędzie całą resztę, zostanie mu już podbój kosmosu. Ah i jeszcze ten hormon wzrostu... Był chory, cierpiał niemiłosiernie, dostawał leki i finito. Mimo iż somatotropina jest zakazana, to trudno sądzić (ba, mieć podstawy do tego), by Leo dalej sobie je dosypywał do płatków śniadaniowych jako "wzmocnienie smaku mleka". To temat rzeka, ale dziś wypada mi się ukłonić przed Leo, życząc mu, by bił dalej te swoje rekordy. I to wszystko, przyprawia mnie o dobry humor z jeszcze jednego, znaczącego (dla mnie) faktu... Te rekordy bije Argentyńczyk, nie zaś Hiszpan, Polak, Rumun czy Obywatel Seszeli... Tak, nawet dobrze, że nie Hiszpan, bo sam pamiętam doskonale momenty, w których brudne, śmierdzące ręce hiszpańskich działaczy, za obrzydliwe pieniądze, chciały znaturalizować dziecię Rosarimskie (kurde, ale klawe słowo!!! Dzwonię po prof. Miodka). Historii takich jak ta jest cała sterta, a finały miały doprawdy różnorodne. W tym przypadku nie wyszło i z tego powodu, maluje mi się na ustach uśmiech w barwach albicelestes... Gracias Leo!!!

- Wczoraj 32 urodziny obchodził za to, zapomniany już w Katalonii wirtuoz rodem z Porto Alegre, czyli Ronaldinho Gaucho. Niegdyś określano go cudem świata, dziś aktualnie namiętnie praktykujący "mamtowdupizm". Upadek, może jeszcze nie taki jak Adriano (kto jeszcze wyciągnie do tego gościa pomocną dłoń, ten ją utraci), ale z nadmiaru tego co osiągnął (a zdobył wszystko), robi sobie co chce w Rio de Janeiro. Trenuje kiedy ma ochotę, obżera się z łaknienia, przesuwa meble w klubach erotycznych od zawsze, no i gra z przebłyskami, utraconej już wirtuozerii na brazylijskiej trawie. Ale nie mogę pominąć najważniejszej kwestii. To geniusz, który posiada swoją autorską wizję świata i realizuje każdego dnia, nawet jeśli będzie to tylko zwykłe podrapanie się po tyłku. Ten gość to artysta, o zgoła odmiennym charakterze od Messiego, ale to wciąż artysta przez duże "A". Takich piłkarzy, nie można od tak wymazać z pamięci, bo to typ piłkarza, którego po prost ten futbol rajcował. Powiedziałbym nawet, że jego sposób bycia sprawił, że traktuje to jako zabawę, część jego "karnawału". Wielu pewnie to denerwuje, ale Ronaldinho swoje zrobił i zarobił. Jest panem życia i korzysta z jej uroków.

- David Trezeguet już chyba zdał sobie sprawę z tego, że River, czyli jego miłość z dzieciństwa wygląda na szczerą. Chłop jak na człowieka, który przez kilka miesięcy jedynie truchtał z wielbłądami, w drugoligowych odmętach argentyńskiego bagna odnajduje się całkiem przyzwoicie. Kilka razy już zdążył pożądlić swoich przeciwników kilkoma bramkami. I ten David nie jest wcale taki śmieszny, jak go pędzlem Gericault malował. Trzegol wygląda na pewnego siebie, coraz bardziej zazębia się współpraca jego i Cavenaghiego, co może być nawet lekką kontrowersją, ale może stworzyć w nowym sezonie (jak River oczywiście awansuje), jeden z mocniejszych duetów w lidze argentyńskiej. Dlaczego o nim wspominam? Hah, bo musiałem!!! Żartuję... Już na poważnie, myślę, że z niego będą ludzie. Nawet, jeśli metryczka robi już swoje, wbrew pozorom Trezeguet oferuje nadal sporo. Coraz lepiej czyta grę, powoli zaczyna grać z klepki z Cave, od strony kondycyjnej nie wymaga już przetaczania krwi po 10 minutach. Oraz najważniejsze: nie stracił instynktu killera. Wciąż potrafi solidnie kropnąć, czego świadectwem jest liczba strzelonych goli - 5. Co, będzie dalej? Cóż po odejściu Chori Domingueza, zrobi się luka, którą ma właśnie Francuz z argentyńskimi korzeniami wypełnić. Przy takim podającym jak Ocampos, Trezegol może już wkrótce słusznie sobie przypomnieć o swoim, nieco zapomnianym przydomku.


PS Jutro, będzie futro... Sponsorem jutrzejszego wpisu, będą literki "C" oraz "L".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz