Argentyna:
Oscar Ustari - Gino Peruzzi, Lisandro Lopez, Seba Dominguez, Leandro Desabato, Clemente Rodriguez - Maxi Rodriguez, Rodrigo Brana, Pablo Guinazu - Juan Manuel Martinez, Hernan Barcos.
Ustawienie 5-3-2, bardziej znane jako 7-1-2... Gospodarz meczu, "wielka" Argentyna w meczu z Brazylią desygnuje skład tak idiotyczny, tak poroniony i tak ułożony, że ręce opadają. W teorii, widzimy trzech kadrowiczów (Clemente, Brana, Guinazu), którzy od dawna figurują w notesie Sabelli, ale aktualnie będący kompletnie bez formy. Niech nie zdziwi was ślepota trenera, który uparcie ich powołuje do tej niby normalnej kadry z Leo na czele. W lidze wiedzie im się katastrofalnie, kibice w klubach drwią z drewnianych amatorów, poruszających się w slow-motion. Jak bardzo źle? Bardzo źle. Ze swoich zadań nie wywiązują się wcale, grają na alibi i jeszcze nawet gotowi są wysadzić własnego trenera (vide Clemente w Boca, sytuacja analogiczna jak w Wiśle Kraków), bo ma inne zdanie od nich (choć to temat na oddzielną dyskusję). Dla takich gości, już tuż przed wejściem na obiekt powinno się wywiesić tabliczkę "Wstęp wzbroniony" i poszczuć psami, gdyby to ostrzeżenie zignorowali.
Pewną wątpliwością pozostaje jedynie Lopez, albowiem trener ma jeszcze pomysł z wystawieniem nominalnego enganche w osobie Waltera Montillo. Prawdopodobieństwo jednak tej zmiany wynosi 0,0000000000000001%
Żadnych argumentów trener nie dostarcza także na ofensywę, gdzie za wspomniane kreowanie gry mają odpowiadać Maxi, Martinez i Barcos. Przy zerowym wsparciu u reszty kolegów, wypady na bramkę Kanarkowych, należy traktować jako misję samobójczą. Nominalny skrzydłowy, rezerwista w Corinthians i całkiem skuteczny gość w dołującym Palmeiras nie zwiastują słońca nad prowincją Chaco.
Jakie to czasy nastały, żeby Argentyna musiała być nastawiona tak defensywnie do rywala... nawet Helenio Herrera się w grobie przewraca, intensywnie wymiotując, gdyż nawet on w swoich perwersyjnych myślach nie stosował aż tak defensywnego catenacchio.
Brazylia:
Jefferson - Lucas Marques, Rever, Dede, Fabio Santos - Paulinho, Ralf - Lucas, Jadson, Neymar - Leandro Damiao.
Menezes na razie nie ma za dobrej prasy. W mediach jak i sami kibice są nastawieni do osoby szkoleniowca delikatnie mówiąc negatywnie, który przynosi więcej wstydu niż chwały. Porażka w Copa America, przerżnięta Olimpiada - to nie tak miało być, a stało się zgoła odwrotnie. Totalna klapa nie zniechęca Mano, a mecz z Argentyną generalnie w kraju, kwituje się jedynie szerokim ironicznym uśmiechem. Nikt, tak na dobrą sprawę nie interesuje się aż tak bardzo tym meczem, nawet jeśli jest to odwieczny rywal.
Gwoli formalności, wykonawcy jak i ustawienie sugerują, że jeśli Canarinhos nie wygrają tego spotkania wynikiem nie większym niż 4-0, to należy uznać to za kompromitację. Przy przestraszonym rywalu, który nawet nie udaje, że się tylko broni, Neymar i spółka będą kontrolować grę nie dopuszczając zbytnio do kontrataków.
Właściwie to wszystko powinno zostać zatrzymane już na połowie boiska, gdyż Ralf i Paulinho, którego ŁKS wyparł się więcej razy niż Św. Piotr są po prostu na tle rywali po prostu za dobrzy. Za mocni, żeby dawać się ogrywać paralitykom na wózkach inwalidzkich. I za mocni, żeby plamić kanarkową koszulkę.
Mecz, który stanowiłby pewien wymiar porównawczy zawodników krajowych na tą chwilę pokazuje, że Brazylijczycy mieliby powody do spokoju. Lecz niestety Mano, jak i Sabella po drugiej stronie barykady takiej możliwości nam nie dają swoimi wyborami kadrowymi (przynajmniej w pewnej części). Ba, w Kraju Kawy częstym tematem jest raczej sens zabierania klubom takich graczy jak chociażby Neymara czy Lucasa na mecze kadry, kiedy sami mało co grają w lidze.
Mój typ: 4-1 dla Brazylii. Bramkę dla Argentyny strzeli "niesamowity" rezerwowy o bliżej nieokreślonym nazwisku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz