czwartek, 4 października 2012

Pampa the pampa, wielka wina lampa #2

- Sebastian Battaglia jest już coraz bliżej ogłoszenia zamiaru zakończenia piłkarskiej kariery. Trzeba dodać, kariery faceta ze szkła. Głównym powodem jest oczywiście kontuzja pomocnika, z którą zmaga się już od ponad roku, a ostatni mecz rozegrał 11 grudnia zeszłego roku przeciwko All Boys. Przy gorącej owacji na stojąco, był to jego jedyny mecz w tamtym sezonie, który dał mu możliwość dopiski "mistrz kraju Apertura 2011". Od tamtego czasu zawodnik szukał pomocy u chirurgów specjalistów w USA i Holandii, lecz na próżno. Lekarze poinformowali ostatecznie piłkarza o tym, że nie ma już żadnych szans na powrót na boisko, godząc się z rolą obserwatora popisów innych kopaczy. Seba nie kryjąc się z tym przyznaje, że odczuwa ogromny głód piłki, a jej niemożność kopania sprawia mu ogromny ból. Dziś wszyscy oczekują jedynie komunikatu w tej sprawie, a sam piłkarz walczy jedynie o to, żeby móc pożegnać się ze swoimi kibicami i przyjaciółmi z Boca. Nastąpi to zapewne jeszcze w tym roku, ale pokrótce wypada przedstawić jegomościa. Battaglia już od urodzenia leżał w kołysce w barwach Xeneizes, z miłości dla której wyjechał w wieku 13 lat z rodzinnego Santa Fe. Mieszkając samotnie, od początku przechodził wszystkie szczeble juniorskich drużyn Boca, aż w końcu trafił w 1997 roku do pierwszej drużyny z takimi tuzami jak Riquelme, Palermo, braćmi Schelotto a nawet Maradoną (100 kilo żywego wówczas tłuszczu narkotykowego) czy Caniggią. Zespół mimo epickich nazwisk, przed którymi każda panna rozchyla uda nie przyniosła spodziewanego sukcesu. :Lecz akurat dla Seby, było to jedynie przetarcie przed bardziej niecnymi historiami. Jego debiut miał miejsce 31 maja 1998 roku w meczu z Gimnasią y Tiro de Salta, którą to Xeneizes rozbili 4-0. Tuż po meczu nowym trenerem został Carlos Bianchi, który zaufał już na stałe Battaglii, który obrósł w piórka na tyle, by z małego kurczaczka stać się kogutem pierwsza klasa. Do 2003 roku, nie licząc kilku komplikacji zdrowotnych zagrał 149 spotkań. Od sezonu 2004/2005 zawodnik przystępuje do gry już w barwach Villarreal, które za jego usługi zapłaciło 2,8 mln euro (i to za raptem 50% praw). W tym oto momencie następuje upadek Seby, związanej z przelicznymi kontuzjami lewej i prawej nogi czy problemami rodziny, z przystosowaniem się do życia w Europie. Przedłużające się negocjacje między Villarreal a Boca zakończyły się sukcesem, dzięki któremu El Leon powrócił na ukochaną ziemię argentyńską po raptem roku. Od tamtej pory piłkarz choć potrafił wznieść się na wyżyny swojego talentu, kasując wszelkie zagrożenie ze strony rywali, nigdy nie wyzbył się kłopotów zdrowotnych. Przerwy trwające minimum rok sprawiały, że Boca miała coraz mniej pożytku z jego gry, zwłaszcza, że był jednym z najlepiej opłacanych graczy w klubie (800 tys. dolarów rocznie). Jednak zdobycie z klubem aż 17 różnych trofeów z Xeneizes gloryfikowały go do miana legendy. W reprezentacji Albicelestes piłkarz zadebiutował 31 stycznia 2003 roku przeciwko Hondurasowi, zmieniając Leo Ponzio. Ostatecznie jego licznik zatrzymał się na 10 meczach, w których to jedynie ocierał się o możliwość uczestnictwa w mundialach w 2006 oraz 2010 roku. O jego życiu poświęcę oddzielną notkę, ale już dziś mogę o nim powiedzieć "oddany, wierny, szklany, kochany, dobry choć nie genialny" i za to Sebę będę cenił... Szkoda tylko tych kontuzji, które na dobre pogrążyły karierę, która mogła być o wiele bardziej kolorowa w sukcesy indywidualne.

- Jeden z najbardziej prominentnych rekinów biznesu, telewizji, sportu (generalnie wszystkiego) Marcelo Tinelli jako wiceprezydent San Lorenzo zamierza zrobić porządek na Nuevo Gasometro. Odkąd zobaczył jak jego ukochana ekipa kroczy ku drugiej lidze, natychmiast podjął się zadania obalenia starego Carlosa Abdo i to z sukcesem (przez całą jego kadencję krzyczano odmianę jego nazwiska do słowa "Abdicacion" czyli... abdykacja). Działający oficjalnie w cieniu Lemmensa (marionetki Tinelliego na stanowisku prezydenta), chce wpompować trochę forsy i generalnie zmodernizować, nieco skostniałe obyczaje w klubie. Najpierw zajął się remontem sypiącej się trybuny, która parę miesięcy temu na oczach całego kraju w tv... zaczęła się rozpadać. Związku z tym, przeprowadzono kontrolę, która wykazała, że kamień pod budowę obiektu był lichej jakości i należy natychmiast stadion... rozebrać. Poprzednie władze klubu niewzruszone, grały na zwłokę oczekując powrotu do dzielnicy Almagro, gdzie znajdują się faktyczne korzenie San Lo. Zmiany, wręcz rewolucyjne we władzach sprawiły, że plan ten trafił do kosza, a pojawił się za to pomysł o budowie nowej areny, w miejsce starej. Kolejne rewolucje szykowane są także na stanowisku szkoleniowca El Ciclon. Co prawda Ricardo Caruso Lombardi jeszcze dziś śpi spokojnie, gdyż Tinelli mocno mu jak na razie ufa. Ale każdy choć znający charakter Marcelo wiedzą, że to tylko słowa. Na razie ograniczył się póki co, do osoby nowego menadżera, którym zostanie Bernardo Romeo (legenda klubu), który dość mocno optuje za kandydaturą Santiago Solarim (aktualnie robi kursy trenerskie w Madrycie u boku Simeone). Co dalej? Tinelli chce przebudować nieco skład, choć wie, że pomiędzy Aperturą i Clausurą może dokonać tylko czterech transferów do klubu. Plany mówią nawet o 10 mln dolarów dotacji z konta biznesmena, który nie tylko inwestuje w San Lorenzo, ale także w siatkarski klub Drean Bolivar, który zszokował świat zatrudnieniem słynnego Giby. Prezenter słynnego w TV "Showmatch" stara się jak może, ale póki co drużyna aktualnie zajmuje 16 miejsce w lidze i 17 w tabeli spadkowej (od tego sezonu, z pierwszej ligi spadają trzy ostatnie zespoły). Mająca nóż na gardle ekipa z dzielnicy Boedo, nie zwiastuje jednak poprawy, swojej amatorskiej kopaniny. I właśnie dlatego w motywacji, ma im pomóc wspomniany Tinelli, który już zapowiedział częstsze wizyty na treningach pierwszego zespołu.

- W Botafogo nastrój azjatycki, czyli jako-tako. Co prawda ambicje klubu na Copa Libertadores są spóźnione, ale mając jeszcze 11 meczów w lidze do rozegrania i raptem 6 punktów do odrobienia względem Vasco, mają o co walczyć. Jednak od czterech meczów drużyna nie wygrała w lidze żadnego meczu, co wywołało kontrolowaną (słowo klucz) złość na dzisiejszym treningu w Clarencie Seedorfie. Swoją oratorską mową. zrugał słabo starających się kolegów, co trener de Oliveira z uśmiechem skwitował... klepiąc Holendra po tyłku. O tym, jak przyjemne jest macanie po dupsku taką sławę, pewnie się nie dowiemy. Ale na pewno motywacja rodem z Surinamu, będzie potrzebna na mecz z liderującym Fluminense. Z tym Fluminense to doprawdy mam jednak zgryz. W lidze liderzy, grają solidnie i mało widocznych wpadek, ale jak sobie przypomnę ich biedotę z Libertadores, to zaczynam się śmiać. Owszem, liga rządzi się swoimi prawami, bo personalnie klub aż taki cienki nie jest (Deco, Fred, Thiago Neves, Wellington Nem, Diego Cavalleri), ale pomysły na grę mają zaiste defensywne. Ale chętnie obejrzę sobie ten mecz, z takim samym nastawieniem jak Santosu z Internacionalem. Kiedy myślę Santos, to mówię Neymar i nie bez przyczyny. Bez niego grają słabo i brzydko wyglądają. Oto sposób, jak uzależniona od jednego gracza drużyna, wygląda jak facet schylający się w publicznym prysznicu po mydło. W teorii, na ten moment czeka przyczajony za rogiem Internacional, który stawia na sprawdzone postaci, jak chociażby Leandro Damiao, D'Alessandro, Nei, Forlan, Guinazu (tak wiem, Argentynie guzik taki potrzebny) czy Datolo. Choć to właśnie Forlan do spółki z resztą stranierich czują się molestowani, albowiem ich gra jest grzecznie mówiąc - usypiająco beznadziejna. Zwłaszcza Urus Diego zawodzi, z raptem trzema trafieniami w lidze, ciągnąc wątek słabej formy jeszcze z czasów gry w Interze, ale tym włoskim. W każdym razie Brasileirao w ten weekend, będzie miał ze mną sporo do czynienia. Wam także polecam, żebyście się nie truli ciągle, tylko europejskim dymem hiszpańsko-angielsko-włosko-polskim.

- Wieści może i ocierające się o świat plotek, ale warto o tym powiedzieć, coś niecoś. Juan Roman Riquelme, który jak pisałem niedawno, wziął się za intensywniejsze trenowanie, był dziś widziany na Villa Olimpica, czyli ośrodku treningowym Velezu Sarsfield. Tam podziwiał swojego młodszego brata Sebastiana, który grając w juniorach Argentinos, przyczynił się do zwycięstwa nad gospodarzami 2-1. Jedną z bramek strzelił wspomniany braciszek Romka, chcący pokazać się z jak najlepszej strony. Riquelme, który oficjalnie wpadł pogadać owszem z Sebą, ale Sosą (bramkarz Velezu, który zrobił nie małą aferę kontraktową z Boca) był witany na obiekcie gromkimi brawami. Podobno złożono mu hołd i modlono się w jego intencji, ale bardziej istotne było dla Maga, oglądanie kolejnego piłkarza z klanu Riquelme. Czy był zadowolony? Podobno tak, choć nie omieszkał w swoim stylu, wytknąć paru błędów młodemu adeptowi piłkarskiemu. Potrzebne dowody? Oto i one:

Riquelme: Spójrz nosicielu mojej yerby. Tam sobie kiedyś dupczyłem za młodu.

- Temat plejadowy zakończę Neymarem, którego wszędzie pełno, lecz nie na boisku (zwłaszcza w barwach Santosu). Jako, że ostatnio dostał czerwoną kartkę i 4 mecze pauzy, postanowił wziąć udział w kolejnej reklamie. Tym razem Kibonu, producentowi lodów, który od 1997 roku przeszedł pod władanie Unileveru (to Ci od Algidy, Domestosów, Axe'a czy mydełka Dove). Główną jej twarzą ma być oczywiście piłkarz, a najlepiej taki, który jeszcze za małego opychał się słodkościami. Zdjęcia z gwiazdą brazylijskiej piłki (to można spokojnie napisać, wszak taki ma w kraju swój status) w roli głównej, są komiczne, kolorowe i co ważne... urokliwie fajne. Neymar czuje się jak ryba w wodzie (nie wiem, czy wiecie ale Santos ma pseudonim Peixe czyli... Ryba) i świetnie się ze swojej roli wywiązuje. Gdyby nie piłka, pewnie byłby modelem na wybiegu w Paryżu, Mediolanie, Ulm czy Odessie. Bo nie mam żadnych wątpliwości, chłopak w reklamach sprawdza się doskonale. Sam piłkarz chwali zaś sobie lato, gorąc i pyszne lodziki z dzieciństwa, czyli bardzo przyjemny okres z jego życia... Dlatego na wieść o tym, że będzie mógł do tego powrócić, szeroko się uśmiechnął i przebrał w różne śmieszne ciuszki. Oczywiście nic to, przecież reklamy lodów, od zawsze były pozbawione jakikolwiek podtekstów erotycznych. Na dowód moich racji, spójrzmy sobie na to zdjęcie:

Hey skarbie, czy nie zechciałabyś ze mnie wydoić wszystkich soków?


PS W każdy czwartek, spodziewajcie się takiego małego przeglądu wiadomości. Będę możliwie starał się nieco rozszerzać zasięg pochodzenia newsów, dlatego nie będzie to tylko argentyńsko-brazylijski miksu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz