czwartek, 18 października 2012

Pampa the pampa, wielka wina lampa #4

- Eliminacje do MŚ w strefie CONMEBOL mają to do siebie, że ktoś będzie wiecznie czuł się pokrzywdzony, poniżony, a na koniec staje się obiektem drwin i żartów. Taki los dotknął ostatnio Urugwaj, który zebrał tęgie baty od Boliwii na wyjeździe aż 4-1. Według Celestes wina oczywiście leży po stronie gospodarzy, którzy swoje mecze grają na wysokości... 3,5 tysiąca m.n.p.m! Wykrzyknik pełni tu jednak formę ciekawostki, o której wszyscy wiedzą od dawna. To dziwne, że po ponad 70 latach, komuś to zaczęło przeszkadzać. Lament Suareza i spółki bierze się oczywiście z tego, że ich gra była na tyle słaba, że zaczęli poszukiwać winnych, gdzieś indziej, niż tylko w sobie. Na pewno prawdą jest, że granie na wysokościach nie należy do łatwych, jeśli weźmiemy pod uwagę ciężar powietrza i fakt, że przyzwyczajenie się do tych warunków wymaga, co najmniej kilku dni aklimatyzacji. Ale, czy to oznacza, że obrażone baletnice już z góry zakładają, że są gorzej traktowane? 

Czas na małą i krótką lekcję historii. Zbudowany w 1931 roku obiekt, nadany na cześć prezydenta Hernando Silesa, od niemal 60 lat służył za najważniejszy obiekt w kraju, swoistą twierdzę dla jej rywali. To właśnie tam w 1963 roku Boliwia święciła historyczne zdobycie Copa America, a także pokonała Brazylię po epickim meczu 5-4. Trzydzieści lat później pokonali ich w meczu el. do mundialu w USA, ale chyba najbardziej czczonym meczem był ten z Argentyną. Dokładnie w prima aprilis 2009 roku, spuścili łomot Albicelestes, będącej wówczas pod dowództwem Diego Maradony. Tak, tego samego wirtuoza piłki, który krytykował możliwość gry na takiej wysokości. Zabawne jest to, że dwa lata temu... on sam bronił Boliwię przed FIFA, by Ci mogli dalej kontynuować grę na swoim obiekcie. W 2007 roku w świat poszła dyrektywa FIFY nakazująca grę na wysokości do 2500 m.n.p.m, a protest złożyli nie tylko Boliwijczycy, ale też i Ekwadorczycy. Głównym zwolennikiem wytrącenia głównego orężu z rąk biedaków, byli Brazylijczycy, którym nagle po 50 latach coś się odwidziało. Chodzi tu o wydarzenie z 2007 roku, kiedy to Flamengo grał z Realem Potosi, ledwo remisując mecz 2-2. Świat obiegły wówczas fotki z szatni gości, gdzie można było zauważyć... 20 butli z tlenem. Krucjata pewnie zakończyłaby się sukcesem, gdyby nie... Argentyna. Tyłek Boliwii uratował Julio Grondona, szef AFA, który przekonał większość członków CONMEBOLU do tego, by zawetowania wniosek brazylijskiej federacji piłkarskiej. W sprawie gry w górach Andów warto wspomnieć, że FIFA początkowo była nieugięta. Kilka miesięcy później podwyższyła granicę do 3 tysięcy metrów, by na końcu wydać specjalną zgodę dla Boliwii, która jako jedynej ten przepis nie dotyczy. 

Wracając do teraźniejszości, Urugwaj ma nad czym się głowić. Directo Technico Tabarez, chyba nie dostrzega, że piłkarze są... znudzeni wyjazdami na kadrę i to w niezmienionym gronie. Po czym to wnoszę? Choćby po tym, że Charruas dalej grają niemal tym samym, niezmienionym od blisko 5 lat składem, których liczbę nowych twarzy, można policzyć na palcach... obu rąk. W dodatku wystawianie, będącego kompletne pod formą Forlana na rozegraniu i hasającym na skrzydle Cavanim, nie zdaje to żadnego egzaminu, nawet tego z podstawówki. W dodatku, nie mam żadnej litości dla pozostałej śmietanki towarzyskiej, która chyba nie do końca akceptuje aktualny porządek w kadrze. Zdarzało się bowiem, że Suarez czy Cavani, mają na zgrupowaniach, być rzekomo "lepiej od innych" traktowani przez Tabareza. Warto odnotować także fakt, że w ostatnich czterech meczach eliminacyjnych, Celestes zdobyli zaledwie jedną bramkę, tracąc przy tym, aż 12 z nich. W tej chwili, okupując piątą lokatę mogą myśleć jedynie o barażach z rywalem z Azji. Ich bezsilność spuentował Carlos Saucedo, autor hat-tricka:


- Uśmiechu próżno szukać także po zachodniej stronie Andów, czyli w Chile. Claudio Borghi, po kolejnej lekcji futbolu, wciąż nie zrażony czuje miłość do tej kadry. Do tego stopnia, że przyspawał się do jej krzesełka i nie ma ochoty jej opuścić. Ironią losu jest zaś cała otoczka. Piłkarze z tego kraju, a zwłaszcza z tej generacji do 83 rocznika, są najbardziej zdemoralizowaną bandą facetów, do której bardziej niż Hiszpanii pasuje pseudonim "La Furia Roja". Bo tańce, alkohol, seks, narkotyki, morderstwa na zlecenie, tajemnicze zaginięcia lub śmierć, naginanie czasoprzestrzeni to chleb powszedni, z którym próba ogarnięcia kończy się fiaskiem. A nienasycone ogiery chilijskiej kadry, kiedy wychodzą na miasto robią podobno takie zadymy, od których z większości kipi ewidentna zazdrość oraz fascynacja. O ile jeszcze kiedyś, Marcelo Bielsa brał tych gości za mordy i z kijem w ręku z nimi zwyczajnie się nie pieprzył, tak Borghi ma z tym kłopot. Bo ani charyzmy ni hooya, ani krzyczeć nie potrafi, a w dodatku, jak się na jego sylwetkę spojrzy, to myśli sobie taki piłkarz "misiek zapomniał zabrać ze sobą miodku". Po wyrzuceniu z kadry m.in. Valdivii, Contrerasa czy Vidala (grupa baletowa), a litując się nad takim Medelem, Markiem Gonzalezem czy Alexisem Sanchezem (gruba baletowa 2) sprawił, że piłkarze przestali traktować go śmiertelnie poważnie. Raczej drwią z niego, od ponad roku, wciąż spraszając panienki, zamawiając hektolitry alkoholu lub... po prostu wyskakują z hotelu na miasto. Trener nie zna za bardzo sposobu, na opanowanie tego burdelu i niech żałuje, że jeszcze... nie czerpie z tego zysku finansowego. Nie broni go też taktyka, która swoją drogą wciąż jest przekombinowana. Od 3-3-1-3, po 4-1-2-3 aż na 3-4-1-2 kończąc sprawia, że zawodnicy gubią się, kiedy doliczymy sobie na jakich pozycjach mają oni grać. Bywało to momentami tak, że taki Sanchez nurkował czy symulował... we własnym polu karnym. A taki Mati Fernandez, musiał pracować w defensywnie, co jest jego pięta Achillesową. Swoją drogą, jak sobie przypomnę jak pracował w Boca, to miał ten sam problem. Zawodnicy mieli go gdzieś, Borghi nie widział wtedy problemu (ja też bym go nie widział, gdybym zarabiał 800 tys. dolarów na rok). Udawał, więc Greka, zapominając w tym wszystkim, że jest on tylko i wyłącznie Argentyńczykiem.

Czy nadzieja, jeszcze nie umarła? Oczywiście, że nie, lecz z tym trenerem powtórka z RPA sprzed dwóch lat, nie wchodzi absolutnie w grę. Prawdę mówiąc, Bielsa nie zabraniał swoim podopiecznym chlania i dymania, dając im jednak wyraźnie do zrozumienia, że jeśli tak zrobią w czasie wyznaczonym do odpoczynku czy snu, to mogą... przebiec 20 razy stadion w Santiago de Chile. Raz taką karę otrzymał wspominany Arturo Vidal i przy Bielsie już potem nigdy nie błaznował.

- Radamel Falcao Garcia, to nazwa nowej pozycji w Kamasutrze, która niedługo zawita do księgarń całego świata. Piłkarz w przeciągu tych kilku lat, rozwinął się tak FENOMENALNIE, że stał się prawdziwą zmorą dla bramkarzy. Ci modlą się dziś jedynie o to, żeby po prostu przeciwko nim nie grał. Dziś korzysta na tym zwłaszcza Kolumbia, która coraz pewniej zmierza do bukowania biletów do Brazylii w 2014 roku. Odkąd kadrę przejął Jose Pekerman, Cafeteros odzyskali przede wszystkim ten ofensywny pociąg, który wreszcie ciągnie odpowiednia lokomotywa, oznaczona inicjałami RFG. Pekerman jako szalony miłośnik taktyki wpisuje się w to, co od dłuższego czasu brakowało drużynie. Tak, drużynie o której jeśli mówiono, to jedynie w kontekście produkcji narkotyków niż z dobrej gry. Co prawda wydaje się, że w tym pierwszym wciąż są niezagrożonymi liderami, tak dziś piłka nożna wraca do łask, po niemal dekadzie przerwy. Historyjki z Valderramą, Asprillą i spółką z lat 90-tych są większości fanom znane,  tak więc warto powiedzieć, trochę o tym co wita nas w kolumbijskiej teraźniejszości.

Falcao jako lider, jest nieodzownym elementem łączącym to, co to najlepsze w reprezentacji. Piłkarz, mimo iż w kadrze gra od 2007 roku, to dopiero teraz otrzymuje należyte wsparcie na boisku, dzięki taktyce Pekermana. W czym tkwi jej sekret? Ofensywne wsparcie dynamicznych Torresie, Valencii czy Jamesie Rodriguezie, którzy na plecach mają dodatkowo pomoc ze strony kopyt Guarina czy Armero. Jak doliczymy do tego, w miarę twardą i bezkompromisową obronę, z emerytowanym co prawda Yepesem na czele i Zapatą oraz Zunigą, to sprawdza się to wszystko na 4+. Nie jest idealnie, zwłaszcza dlatego, że Kolumbii brak jeszcze jednego w miarę dobrego drugiego delantero, który nie tylko oglądałby z bliską grę Falcao. Choć, czy ktoś nie marzył, by o tym? 

To ofensywne zacięcie sprawia, że piłkarze odważniej i częściej zamieniają się pozycjami, szybciej wyprowadzają futbolówkę (i to nie górnymi piłkami na aferę) czy nawet starają się stosować wysoki pressing przez dłuższy czas na połowie rywala (czego Kolumbia od pewnego czasu nie stosowała). Owszem, do tego dochodzi też wyraźne uczucie "lekkości" w grze, poprzez ciągłe zaskakiwanie rywali wymienności podań tych znanych z mundialu z 2006 roku w wykonaniu Argentyny. Wówczas prowadzący ją Pekerman, zachęcał piłkarzy do kombinacyjnej gry, z dużą liczbą podań między sobą, a najlepiej za każdym razem przesuwając się z piłką do przodu. Tak czyni to i Kolumbia, która ostatni mecz z Kamerunem wyglądało jak spotkanie oprawców ze skazanymi. Choć 3-0 to nie była egzekucja wybitna, lecz na tyle skuteczna, że dziś picie kawy z liści konopi indyjskiej przy oglądaniu Falcao ze swoją dziewczyną, to pozycja obowiązkowa.

- Niecodzienne wydarzenie przeżył Hernan Barcos, po powrocie ze zgrupowania reprezentacji Argentyny w Chile. Oddam mu z chęcią te parę linijek: (tł. z niezawodnego Google Translator)

"Kiedy wróciłem z Chile do domu w Buenos Aires, chciałem koniecznie odpocząć, ale trener poprosił mnie o to, bym dołączył do zespołu na mecz z Bahią. Potrzebowałem regeneracji, bo trudy podróży z kadrą są męczące. Naprawdę, nie tak sobie wyobrażałem mój odpoczynek w domu. I musice mi w to uwierzyć, bo spałem tylko ze dwie godziny, bo jakiś suk**syn pod domem hałasował mi przez całą noc. I wiecie co? Miałem ochotę, udusić tego skur**syna gołymi rękami. No ale nic, wstałem o tej 5:30, żeby zdążyć na samolot, i udało mi się pół godziny później trafić na lotnisko. O równo 8:00 wyleciałem i moja czterogodzinna podróż skończyła się w Guarulhos (lotnisko w Sao Paulo), bo nie miałem żadnych bezpośrednich lotów do Salvadoru. Od razu biorę walizki i biegnę na złamanie karku w kierunku odpraw, a tam uciekł mi planowy samolot do Salvadoru. Wkur**łem się, bo przez to istniało zagrożenie, że nie zdążę zagrać w meczu z Bahią, więc musiałem poczekać na samolot o 16:00. Odetchnąłem, a gdy już wylądowałem, zdałem sobie sprawę, że to dopiero początek drogi przez mękę. Miałem tak może z półtorej godziny na to, by trafić na stadion Bahii, ale ku*wa policja mnie zatrzymała na dzień dobry. Tłumaczę im, że jestem piłkarzem Palmeirasu, który za chwilę ma mecz i muszę koniecznie dostać się na stadion. I to właśnie uratowało mi dupę, bo z ich pomocą na sygnale, dotarłem na kilkanaście minut przed spotkaniem. Ale tak wracając do tego gościa w Argentynie. Ja temu skurw**ynowi nie odpuszczę tych moich dwóch godzin snu. Myśli gość, że może sobie robić w nocy, co chce i nawet nie reaguje na prośby o ściszenie muzyki. To jest ku*wa nie do pomyślenia"

Tak, to nie żart. Piłkarz bez żadnej powściągliwości, bardzo dokładnie i na żywo w TV, opowiadał swoją podróż na mecz, który zakończył się happy endem. Zawodnik walnie przyczynił się, do zwycięstwa walczącego o utrzymanie Palmeirasu z Bahią 1-0.

- Zostało już tylko 10 dni, do Superclasico. Mecz, na który czeka cała Argentyna i co najmniej jeden obywatel w Polsce, sprawia, że wokół obu ekip zaistniała potrzeba, ostudzenia rozgrzanych myśli. Tak po prawdzie, oba kluby mają sobie coś do udowodnienia, biorąc pod uwagę jak spisują się w tym sezonie. Gdybym nie moja miłość do jednej z nich, pewnie rozpisałbym to i owo, ale... przez ostatnie tygodnie nie dochodzą żadne nowe wieści, które mogłyby zmienić dużo, przed wyjściem obu ekip na boisko. W skrócie wygląda to mniej więcej tak:
Boca:
- Planuje wygrać najbliższy mecz, a potem całą resztę.
- Kibice w modlitwie, błagają o powrót Romana do klubu.
- Falcioni otrzymał wotum zaufania od prezydenta Angeliciego do końca Torneo Inicial (czyli do grudnia).
- Ledesma już się nie gniewa na trenera, ale... wciąż go nie lubi.
- Clemente Rodriguez wrócił z repry w nastroju smutku, bo liczył, że sobie pogra. A tu ch...
- Riquelme drapie się po tyłku, obgryzając do kości podsmażoną byczą nogę.
River:
- Passarella wierzy, że drużyna wygra z Boca taką samą różnicą bramek jak ostatnio z Godoy Cruz (4-0).
- Matias Almeyda wspomina ze łzami czasy, kiedy sam biegał za piłką w czasach River.
- David Trezeguet tęskni za Europą, ale zapowiada gotowość na mecz z Bosteros (inny pseudonim dla Boca).
- Roger Funes Mori chwali się tatuażem smoka na kostce, niczym księżniczka cnotka.
- Ponzio ćwiczy rzuty wolne, bo wierzy, że będzie to klucz do wygrania meczu superclasico.
- Kibice zapowiadają ustawki, na drodze wylotowej z Buenos w kierunku do Rosario. Chętni proszeni są o odpowiednie "wyposażenie się".

No i tyle, moi drodzy.

- Na sam koniec, znowu powrócimy do osoby Falcao. Otóż, skoro Leo Messi reklamuje najnowszą FIFĘ, a Cristiano Ronaldo najnowszego PES-a, to kolumbijski snajper promuje... Real Football 2013. Gra dostępna na szereg urządzeń mobilnych, jest rzekomo tam "najlepsza". Lecz należy, takie opinie potraktować z dość dużym dystansem, albowiem poprzednia edycja, była cienka jak sik pająka. Moją uwagę skupiłem, zaś na zapowiedzi gry z osobą Kolumbijczyka. Sam piłkarz w spocie występuje w czterech różnych rolach, w każdej wypadając równie przekonywająco, jak na boisku. Tylko ten narratoro-spikerro mówiący o "Falco" budzi we mnie chęć wypowiedzenia słów "Die bitch". Na szczęście Falcao i jego składnia jest znacznie przyjemniejsza w odbiorze, jak uroda kobiet z Wielkopolski*. A zresztą, sami popatrzcie:





* - niech panie z innych krain się nie martwią, na każde przyjdzie wzmianka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz