poniedziałek, 20 lutego 2012

Genueńska rozpacz, Milionerska radość

Sobota i niedziela stoją pod znakiem piłki nożnej. W Argentynie oznacza to dzień święty, bo ludzie z kościołów od razu wędrują na stadiony. Jeśli nie mają takiej możliwości, to w domu wystarczy telewizor czy też radio. Piłka nożna to ich świętość, której naruszanie grozi co najmniej śmiertelnym pobiciem (dla śmiałków egzekucja w ciemnej uliczce). Jeszcze kilka miesięcy temu, kibice Boca śmiali się z odwiecznego rywala grającego aktualnie w drugiej lidze. Kpili, opluwali, wyśmiewali na każdy możliwy sposób, co z jednej strony było słuszne, ale z drugiej często przesadzali. Jeszcze chwila i nastąpi zamiana ról.

Gorące usta gracza z numerem 10 na plecach

Wczoraj Xeneizes zaprezentowali trening dla szerszej publiczności. Grupa objazdowa na czele z główną atrakcją wieczoru Romanem, miała rozruszać drętwą publiczność zgromadzoną na stadionie 15 kwietnia w Santa Fe. Kibice powinni zażądać zwrotu kasy za bilety, bo widowisko było jedną wielką, obrzydliwą kupą, zrobioną na środku boiska. Boca Juniors zagrała koszmarnie beznadziejny futbol, który powinien zostać zakazany i wymazany z pamięci. Podczas oglądania tego meczu wiało nudą, którą jedynie przerywali śpiewający kibice oraz obraz zachodzącego słońca (dla romantyków). Co gorsza nawet przeciwnicy zagrali podobnie, przez co piłka, głównie toczyła się na środku boiska. Na szczęście wynik w postaci bezbramkowego remisu jest sprawiedliwy, nikogo nie krzywdzi. Union może się cieszyć, że nie przegrali, bo rywal jest w psychicznym dołku...

Dochodzimy zatem do przyczyn remisu i słabej gry. A te są proste - Copa Libertadores, Zamora, Wenezuela. To właśnie wtedy nastąpiło trzęsienie ziemi, które w mediach było ważniejsze od gwałtu na nieletniej czy aferze korupcyjnej na stołku gubernatorskim w Argentynie. Po meczu w szatni Xeneizes wybuchł wulkan Riquelme, który na oczach kolegów z drużyny i sztabu szkoleniowego "zjechał" Falcioniego za taktykę na mecz z Zamorą. I nie ograniczał się tylko do meczu, bo także charakter DT został rozłożony na czynniki pierwsze. Podobno Falcioni starał się odgryzać za niesubordynację kapitana, ale wtedy do akcji wkroczył Cvitanich, który wsparł samotnego jeźdźca Rommy'ego. Ostra wymiana zdań trwała kilka minut, a reszta osób w szatni, wręcz nie dowierzała w to co widzieli. Całość zakończyło kultowe pytanie Romana, zwracające się do wszystkich: "Czy macie coś do powiedzenia?". Odpowiedzią była cisza...

Właśnie to milczenie, pewnego rodzaju obojętność była widoczna wczoraj w Santa Fe. Koledzy z zespołu, już nie posyłali tyle samo piłek do Romana, co dawniej. Czyżby za bunt na pokładzie miał beknąć enganche z numerem 10-tym? Nie tak prędko. Bo w odróżnieniu od Falcioniego, Roman jest wśród kibiców postacią kultową, która dostaje odgórnie prawo do krytyki w ważnych sprawach. A ta jest o tyle istotna, że ledwo się sezon rozpoczął, a już są kłopoty. Jednak do końca trzeba być sprawiedliwym. Romanowi nie mogę odmówić słusznych wniosków, co do sytuacji z Wenezueli. Zespół zagrał źle, bez ofensywnego polotu i absolutnej dominacji na połowie rywala. Baty za mecz zebrał za to w opinii większości Riquelme, który nie zagrał może dobrze, ale na tle swoich kolegów z drużyny był jedynym pozytywem. Sam piłkarz, w rozmowie z mediami dzień po pamiętnym meczu, miał pretensje do dziennikarzy o niesprawiedliwe wobec niego sądy. Nie mówił o wszystkim, ale swoimi wypowiedziami dawał do zrozumienia, że atmosfera w drużynie się od tego czasu pogorszyła. Dla odmiany Falcioni na konferencji prasowej, chodził uśmiechnięty od ucha do ucha, robiąc dobrą minę do złej gry.

Na dowód tego, dzisiaj, jak i na dzień przed meczem Riquelme trenował indywidualnie. Co prawda taki stan rzeczy trwa od blisko miesiąca z przerwami, lecz tym razem dołączył do niego Cvitanich. Obaj samotnie truchtali na bocznym boisku z fizjoterapeutą, sugerując niby to urazy pomeczowe. Warto przypomnieć, że prawie rok temu, Riquelme był karnie zsyłany na trybuny przez Falcioniego, który argumentował to jego "nie najlepszą kondycją fizyczną". A sam piłkarz, wręcz emanował energią, cieszył się nadspodziewanie dobrym zdrowiem i nawet chciało mu się biegać.

W tamtej pamiętnej sytuacji w składzie znajdował się Palermo, z którym JRR miał nie najlepsze relacje (konflikt obu stron sporo kosztował sam klub). A Martin był dla coacha pupilem, któremu właził w tyłek za każdym razem. Po co? By kibice się nie awanturowali, bo Falcioni za kibicami generalnie nie przepada, więc szuka możliwie każdego sposobu na to, by nie wchodzić z nimi w paradę. Zawsze stoi i popiera dowolnego bożyszcza fanów, nawet jakby się miał z nim nie zgadzać.

To o dziwo przez nich odchodził z Independiente, Banfieldu czy Gimnasii La Plata. Co prawda wyniki też odegrały w tym sporą rolę, lecz często kibice narzekali na zimny, obojętny i niechętny stosunek do rozmów DT z nimi, czy o zgrozo... podpisywania autografów. Tak, potrafił odmówić nawet maluchowi, za co w Banfieldzie chciano powiesić go za jajca, a skończyło się tylko na dymisji "przy okazji odejścia do Boca".

Jak będzie tym razem? Cóż, piłkarze sobie potrenują, a dziennikarze, będą żyć tym przez kilka dni. Ale wrócą do tego, przy okazji ewentualnych kolejnych potknięć Xeneizes w różnych maści rozgrywkach.

Wesoły Cavegol i spółka

A tymczasem w River wszyscy są zadowoleni. Ostatnio drużyna pokonała u siebie Independiente Mendoza 3-0, a autorami bramek były najlepsze strzelby klubowe: Cavenaghi, Chori Dominguez i Trezeguet. Styl gry zespołu jeszcze odbiega często od normy, ale przy dobrym dniu wszystko układa się jak należy. Szczególnie kuleje defensywa, która pod wodzą nomen omen wychowanka Boca - Maidany, nie potrafi ustawić pułapki ofsajdowej. Minusem jest też szczególny brak aktywności skrzydłowych w ofensywie, co wygląda dość prymitywnie do czasów dzisiejszych, kiedy gra się futbol nowoczesny. Widać, że awangardą dla Almeydy jest właśnie prosty środek - defensywa wybija piłkę, ofensywa przejmuje i strzela gole.

Wszystkim służy przede wszystkim obecność Cavenaghiego, którego kariera była co prawda na zakręcie, ale nie wstydził się pomóc ukochanemu klubowi w najgorszym momencie w historii. Jego przywództwo dobrze służy także reszcie piłkarzy na czele z Chori Dominguezem, który już teraz kombinuje jak rozwiązać kontrakt z Valencią. Także David Trezeguet odzyskuje utracony blask, którym oślepiał włoską publiczność w Turynie. Szczególnie ulżyło mu po strzeleniu pierwszego, oficjalnego gola w barwach River, gdyż ostatni raz do siatki trafił... 15 maja 2011 roku jeszcze w barwach Herculesa Alicante w meczu z Atletico Madryt. Może co prawda to wszystko, kosztuje słabszą formą największy aktualnie talent klubu - Lucasa Ocamposa, ale co się robi dla powrotu do pierwszej ligi? Najwyżej po sezonie sprzeda się go tak jak Buonanotte.

Aktualnie problem River dotyczy Leo Ponzio, którego w Saragossie nie chcą znać za to, że spierniczył z czerwonej latarni Primera Division Espana. Dla odmiany w River jego gra rzuca na kolana, ale w akcie załamania. Prostych strat notuje średnio co 20 na mecz oraz potyka się o nogi swoje i kolegów z drużyny. Podczas jego pierwszej przygody z River cztery lata temu, zapamiętałem jedno z jego pobytu - zapchajdziura. Bo to jedyny gracz w talii Almeydy, który może grać na każdej pozycji w obronie i pomocy, lecz kosztem średnich umiejętności motoryczno-techicznych. Na razie to jest druga liga, poziom holenderskiej depresji, pełen siłowego futbolu na nie. Tam jego braki nie są aż tak widoczne, dla zwykłego niedzielnego kibica.

Lecz, to tak samo jak z Boca... to dopiero początek sezonu.




PS Banega i jego kontuzja... dziś jego nazwisko, to synonim słowa ofiara. Jednak nie ma co liczyć na nominację do nagrody Darwina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz