wtorek, 30 października 2012

Ogłoszenie parafialne

Drodzy rod... znaczy się czytelnicy, którzy odwiedzają te skromne progi. W dniu dzisiejszym, aż do soboty nie spodziewajcie się nowych wpisów. (dzieci płaczą, rodzice stracili motywację do pracowania, a urzędnicy protestują).

Tak, to zapowiedź definitywnej przebudowy bloga, która ma co prawda opóźnienie, ale tym razem wszystko zostanie ukończone na ten tydzień. Nowości nie zabraknie, a niektóre dni tygodnia zyskają cykle, w których to i owo, będę pewne fakty czy wydarzenia przedstawiał.

Żeby nikt nie posmutniał, oto uchylam rąbek tajemnicy, który niczym kieckę dziewczyny podnoszę do góry...


Poniedziałek: Tematyka różnorodna, spodziewajcie się podsumowań tego co się wydarzyło w weekend.
Wtorek: Co dwa tygodnie cykl: "Naga Prawda", czyli rentgen z obmacywaniem trudnych tematów.
Środa: Co dwa tygodnie cykl: "Upomniany prze zapomnienie", czyli co się stało z Latynosami grającymi w Polsce.
Czwartek: "Pampa the pampa, wielka wina lampa", czyli newsy, newsy... i newsy.
Piątek: Zapowiadam, co warto a czego nie warto oglądać, jeśli chodzi o latynoską piłkę.
Sobota i niedziela: Dwa dni odpoczynku. Wolne od wszystkiego, ustawowo zatwierdzone przeze mnie.

Podkreślam, cykle wtorkowe i środowe będą się ukazywały naprzemiennie. Czyli, skoro we wtorek pojawia się "Naga Prawda", to w następnym tygodniu będzie "Upomniany przez zapomnienie".

Jednak to tylko skrawek atrakcji, które myślę, że odwiedzających szczególnie zainteresuje.


Do zobaczenia zatem już za kilka dni.


PS Firma, która wygrała przetarg na przebudowę mojego bloga zajmowała się m.in. obsługą dachu na Stadionie Narodowym.

niedziela, 28 października 2012

Gdy na Monumental zabrzmi gwizdek...

W momencie pisania, zostało już tylko pół godziny do meczu podwyższonego ryzyka, zagrażającemu życiu. Ludzie o słabych sercach proszeni są, o nie oglądanie widowiska.

Tym czym się podzielę, znają wszelkiej maści statystycy. No, ale dlaczego, by tego nie powtórzyć. Choćby na chwilę i krótko, zwięźle ale... na temat.

W 198 spotkaniach ligowych:

Boca wygrała 72 razy
Było 60 remisów
River wygrało 66 razy

Dorobek bramkowy:

Boca Juniors 269 goli
River Plate 254 goli


Najwięcej bramek w Superclasico strzelali:

1. Angel Labruna (River) 16
2. Oscar Mas (River) 12
3. Paulo Valentim (Boca) 10
4. Martin Palermo (Boca) 9
ex. Carlos Morete (River) 9

Najwięcej meczów w Superclasico rozegrali:

1. Reinaldo Merlo (River) 42
2. Hugo Gatti (w River 9, w Boca 29) 38
3. Silvio Marzolini (Boca) 37
4. Angel Labruna (River) 35
ex. Roberto Mouzo (Boca) 35

W historii derbów, liczba piłkarzy, która występowała w barwach obu klubów wynosi:

93

I absolutna ciekawostka. Według tego co można odnaleźć w historii, tylko dwóch piłkarzy strzelało w Superclasico gole, zarówno dla Boca jak i River. 

Claudio Caniggia strzelił 4 gole dla Boca i jest też... ostatnim piłkarzem, który strzelił w klasyku hat tricka. Miało to miejsce 13 lipca 1996 roku. Ale jedyną bramkę dla River strzelił tylko w meczu towarzyskim - 11 lutego 1987 roku. Jedyne sukcesy drużynowe, zdobywał w barwach River (Mistrzostwo kraju, Copa Libertadores, Puchar Interkontynentalny i Copa Interamericanę - wszystko w 1986 roku).

Ernesto Mastrangelo jest jedynym piłkarzem, który strzelał gole w lidze (a więc oficjalnie) dla obu klubów. Dla River zanotował 4 trafienia, a z kolei dla Boca strzelił 2 gole. W barwach River występował w latach 1972-1974, a koszulkę Xeneizes przywdziewał w latach 1976-1981. Zresztą, to właśnie z Boca odnosił najwięcej sukcesów (3x mistrz kraju, 2x Copa Libertadores i jeden Puchar Interkontynentalny).


Jak będzie dziś? Wszystko już od 19:30. Mam nadzieję, że będzie to mecz warty pamięci.

piątek, 26 października 2012

Moje najpiękniejsze Superclasico cz.1

Wczoraj mieliście mały przedsmak tego, co w niedzielę powinno zdominować świat. Niestety, jako, że to jedynie moja wyśniona bajka, to pojedynki Boca z River zasługują na większy szacunek, poważanie i respekt na dzielni.

Żaden inny klasyk świata nie jest w Polsce tak niedoceniany, tudzież po prostu wspominany jak Superclasico. Smutne to i prawdziwe. No, ale od czego jestem na tym blogu, żeby to i owo wam naświetlić. Skoro w polskiej piłce dzieje się tyle dobrego (Boniek nowym prezesem w PZPN-ie), to rzućmy zabawki z naszego podwórka i przed monitory/telewizory oczy swe zwróćmy.

Historię derbów przytaczać nie będę, ale podzielę się tym, co przykuło moją uwagę w ciągu tych kliku, może i nastu lat.

Jest to oczywiście moja skromna lista ulubionych Superclasicos, które mogłem obejrzeć od pierwszej do ostatniej minuty (kolejność przypadkowa)

Numer 1: Boca - River (10 i 17 czerwca 2004 roku, półfinał Copa Libertadores)

Coś dla masochistów. Nieco ponad 50 minut materiału, ale pięknie obrazujący jeden z najdramatyczniejszych półfinałów Copa Libertadores ostatnich lat. Głównie ze względu na unoszącą się w powietrzu atmosferę wojny, mecz przeszedł do historii jako "Tak się gra klasyki piłkarskie". W roku 2004 zgodnie z ówczesnymi przepisami, nie dopuszczano możliwości gry w finale drużyn z tego samego kraju. Dlatego też zamiast w wielkim finale, Boca z River pojedynkowali się w półfinale. W pierwszym meczu na La Bombonerze było 1-0 dla gospodarzy, po bramce Rolando Schaviego (wówczas młodszy o jakieś 170 lat). Rewanż zakończył się wygraną River 2-1 a autorami dzieł skończonych byli Lucho Gonzalez, Cristian Nasuti dla Millonarios, zaś Tevez dla Boca. W karnych Xeneizes okazali się lepszymi egzekutorami (4-5), a jedyną Sierotką Marysią, która nie pokonała bramkarza, był Maxi Lopez.

                                       

Co warte uwagi:

- Otoczka wojny. Stan wielkiego napięcia. Nawet nie oglądając całości, należy się ogromny szacunek i chwała dla montażystów/realizatorów. Świetne ujęcia, choć muzyka zbyt pompatycznie epatuje scenę dramatu.
- Składy obu drużyn wówczas nikogo nie dziwiły. Ale po latach, chyba nikt się nie spodziewał, jakie tam grały gwiazdy. I to te najmocniej świecące. Javier Mascherano, Carlos Tevez, Clemente Rodriguez, Lucho Gonzalez, Nicolas Burdisso, Maxi Lopez, Fernando Cavenaghi, Marcelo Salas czy Marcelo Gallardo. Bez względu na przebieg ich karier, nazwiska te robiły spore wrażenie.
- Czerwone kartki. W większości przypadków wynikające ze zbytniego "wczucia" się w atmosferę derbów. W pierwszym meczu najpierw Gallardo z River ściął Casciniego, po czym arbiter Martin, wyrzucił obu z boiska (Cascini za bójkę ze swoim oprawcą). Ba, także Ariel Garce również osłabił River. W drugim meczu wykartkowano zaś Vargasa i Teveza (Boca) oraz Sambuezę (River).
- Gol Lucho Gonzaleza z rewanżowego meczu. Rajd przez niemal połowę boiska, zakończony kapitalną petardą.
- Radość Carlitosa Teveza z bramki na El Monumental. Ściągnięta koszulka i pęd w kierunku sektoru kibiców River, udając kurczaka (tak kibice Boca przezywają odwiecznych rywali). Zabawna cieszynka, za którą został potem wyrzucony z boiska.
- Generalnie mecze były ostre, brutalne, ale bardzo przyzwoity poziom sprawił, że podwójne derby oglądało się z wypiekami na twarzy.

Numer 2: River - Boca (7 październik 2007, Torneo Apertura 2007)

Na dobrą sprawę w lidze, na krajowym podwórku River od 2005 roku nie dawał się pokonać Boca. Tak też było i tym razem, podtrzymując szczęśliwą passę.


Co warte uwagi:

- Radamel Falcao Garcia. Wówczas talent, ale jeszcze nie grający na takim poziomie jak dziś. Młody, piękny, inteligentny, z błyskiem w oku. Szkoda, że nie ubierał koszulki reprezentując inną drużynę (i za nic w świecie nie zgadniecie jakiej).
- Ariel Ortega. W ostatnich latach piłkarskiej kariery, szybkim zwodem i niezawodną techniką, wyróżniał się jedynie w kolejce do monopolowego. Niestety, alkohol zamieszał mocno mu głowie i nawet, kiedy publicznie się przyznał do swojego problemu... to dalej widziano go, chlającego każdą możliwą ciecz. Tym razem jego osoba to synonim słowa "kontrowersja", ponieważ wykonał rzut karny poprawnie, ale arbiter spostrzegł jeszcze inne wbiegające w 16-tkę, homo sapiens. I tak, zamiast 1-0, była powtórka i Ariel już nie robiąc dwutaktu zmienił wynik na tablicy na 2-0.
- Xeneizes wówczas bez blasku. Winą należy obarczyć kac, jaki im pozostał po wygraniu Pucharu Wyzwolicieli.

Numer 3: Boca - River (25 marca 2010, Torneo Clausura 2010)

Jedyny mecz w historii, który należało przełożyć na inny dzień. Nigdy wcześniej nie przerwano spotkania z powodów atmosferycznych, a tu niespodzianka. Niektórzy sądzili, że to zwiastun końca świata, bo przecież nawet kiedy były burze, huragany, trzęsienia ziemi czy śmierć ludzi na stadionach, piłkarze grali i finito. Tym razem z powodu ulewy w Buenos Aires, pierwotnie rozegrano tylko 8 minut spotkania. Hector Baldassi, prowadzący wówczas zawody, poprosił obie drużyny o zejście do szatni. Cztery dni później, wszystko było już cacy, choć zamiast wody na murawie, było confetti (symbol La Bombonery i każdego ważnego meczu). Ciekawostką jest fakt, że zamiast regulaminowych 2x45 minut, rozegrano dwie połowy po... 41 minut.


Co warte uwagi:

- Gary Medel. Pitbull z na żelowanymi włosami. Parafrazując pewnego klasyka forumowego - Jacek Kurski chilijskiego futbolu. Dwie bramki okraszone spontaniczną sprzeczką z Marcelo Gallardo, który zawsze szukał pretekstu, by dać komuś w mordę. A zwłaszcza osobie, noszącej koszulkę Boca, ponieważ El Muneco, pokojowy jest tylko przed pierwszym i po ostatnim gwizdku sędziego.
- Ostatnie podrygi konającej ostrygi pod nazwiskiem Riquelme. No może nie do końca ostatnie, ale z pewnością Romek już wtedy, zaczyna przybierać na masie (tzw. brzuszek Iwańskiego z Legii) jednocześnie coraz częściej urządzając scysje z Martinem Palermo. Walka dwóch herosów, rozpoczęła formalnie powolny proces osłabiania klubu, aż do momentu zakończenia kariery przez El Titana.
- Mecz nie zapadł by mi w pamięci, gdyby nie pewien przykry incydent. Otóż moja ekspresja z powodu strzelonych bramek przez Boca była tak wielka, że zbiłem szklankę z herbatą ("mocno słodzoną" - jeśli wiecie o czym ja mówię...). Zgon przedmiotu stwierdziłem natychmiast, po oględzinach swojej... krwawiącej stopy. Koniec.




A już jutro kolejne mecze, które w jakimś stopniu zapisały się w mojej pamięci.

czwartek, 25 października 2012

Pampa the pampa, wielka wina lampa #5

- Trzy miesiące. Tyle czasu "mądre" głowy z AFA myślały nad tym, jak tu zmienić zasady wyłaniania mistrza kraju. Dziś już wiadomo, że w ciągu sezonu mistrzów będzie, jak zwykle dwóch. Oprócz rozgrywanego aktualnie Torneo Inicial (które ma inicjować... sami wiecie co) i późniejszego Torneo Final (który po prostu ma w domyśle to "pięknie" skończyć), zostanie także wyłoniony superduperultrahiper mistrz. Sens rozgrywania takiego meczu jest oczywiście zbędny, ale im więcej pucharów gablocie...

W każdym razie, wszystko zostaje po staremu. Zmiany można określić jedynie kosmetyką, bo tak po prawdzie, dotyczy to tylko i wyłącznie zmiany w nazewnictwie rozgrywek. Cała reszta, jak np. niepotrzebna tabela spadkowa, z sumująca ilość zdobytych punktów w trzech ostatnich sezonach, pozostały bez żadnych zmian. Co prawda, dokonano drobnych korekt w sposobie wybierania drużyn do rozgrywek kontynentalnych. Ale o nich przyjdzie jeszcze czas napisać, bo te za rok przestaną i tak być ważne. Jeśli chodzi o najbliższe Copa Libertadores 2013 to prezentuje się tak:

- mistrz Torneo Clausury 2012 czyli Arsenal de Sarandi
- mistrz Torneo Inicial 2012
- najlepszy zespół w tabeli podsumowującej za rok 2012 (czyli zakończona Clausura + Inicial)
- drugi najlepszy zespół w tabeli podsumowującej za rok 2012
- najlepsza drużyna występująca w Copa Sudamericana 2012

Celowo podkreślam ostatni punkt, albowiem tak debilnego pomysłu na świecie, nie ma nikt inny. W tej chwili ten wątek dotyczy tylko Independiente, Tigre oraz Colonu. Jako, że Ci ostatni już się z rozgrywkami CS pożegnali, ciekawie będzie jak pozostałe drużyny, też zakończą swój udział w 1/8 Sudamericany. Bo niby jak wtedy zmierzyć, kto się lepiej zaprezentował? Na podstawie ilości strzelonych bramek, celności podań, liczby kibiców czy może przyrostowi naturalnemu w godzinie wybranego meczu? 

Akurat tu, można spokojnie założyć, że sternicy AFA na drodze "losowania" wybiorą zapewne Inde, do gry w Pucharze Wyzwolicieli. Dlaczego? No bo są bardziej znani od całej reszty, to w końcu siedmiokrotni zdobywcy najcenniejszego pucharu klubowego w Ameryce Południowej. I tym oto akcentem można zakończyć wszelką dywagację na ten temat. No chyba, że ktoś inny dumnie będzie prężył muskuły z zaskoczenia, jak choćby awans Tigre.

- Drugi dzień rozgrywek Copa Argentina 2012/2013 raczej zawiewa nudą. Aktualnie swoje mecze toczą drużyny z najniższych lig, gdzie poziom piłkarski tych widowisk jest delikatnie rzcz mówiąc mierny. Nie chodzi mi o to, że nie szanuję drużyn ze wsi, grających na peryferiach kraju. Dla nich już samym zaszczytem jest możliwość gry, przeciwko takim zespołom jak Boca czy River, które na co dzień widzą jedynie w tv, lub usłyszą w radiu. Dla tych maluczkich już samo, to wydarzenie jest ogromną promocją i szansą na pokazanie się przed całym krajem. Dziś mogę wspomnieć jedynie, o dość przykrym incydencie w Mendozie.

Miejscowy San Pacifico (czwarta liga - Torneo Argentino B) podejmował Huracan z San Rafael (ta sama liga) i przy wyniku 1-2 dla gości zaczęły dochodzić niepokojące wieści z trybun. Kibicom gospodarzy, którym wynik ten się nie spodobał, postanowili na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość. Kiedy doszło do bijatyki z samymi piłkarzami i sztabem szkoleniowym, mecz został przez arbitra przerwany. Werdyktem, będzie oczywiście walkower i awans Huracanu, ale właśnie taki obrazek może podkreślić, że futbol w Argentynie jest zakorzeniony tak głęboko, że nawet na pustyni jak się spotka dwóch ludzi, to się wzajemnie poharatają na śmierć. Wzruszające...

- Roberto Ayala, niegdyś stoper kadry Albicelestes, zapora na trudne czasy, a dziś menadżer Racing Clubu. Dokładnie od dwóch lat zajmując się papierkową robotą, czy doglądaniem tego jak ciepła jest woda w kranie, wychwala zdolności trenerskie Luisa Zubeldi. Młody szkoleniowiec pokazuje, że mimo 31-lat na karku potrafi skrzyknąć całą drużynę i nawet starszych od niego zawodników. Co ma zaś z tym wspólnego El Rato Ayala? Otóż chwali się tym, że dostrzegł jego trenerski talent, kiedy ten prowadził jeszcze Lanus (lata 2008-2010, czyli okres kiedy Ayala jeszcze kopał piłkę) i wyraża przekonanie, że kiedyś europejskie kluby, sięgną po argentyńską myśl szkoleniową. Według Ayali, jest ona mocno skostniała i przestarzała, stąd marzy mu się jego odnowa i naprawa sygnowana jego nazwiskiem. Generalnie słowa te jak i krótki wywiad, wyjątkowo nuży, usypia. Dokładnie tak samo, jak jego ostatnie popisy w tym klubie, kiedy był zawodowym piłkarzem (tudzież imitacją, bo grał fatalnie). Raton Ayala podkreślił, że kontrakt z klubem obowiązuje go tylko do 20 grudnia tego roku i nie wie, co będzie dalej robić. Z jednej strony może zajmować się trenerką, ale z drugiej strony dobrze czuje się za biurkiem. W sumie nie jest on jedynym zasłużonym reprezentantem kraju na stanowisku kierowniczym. Podobne mniej więcej funkcje w Colonie de Santa Fe, piastuje bowiem Gabriel Batistuta (choć konkretnie zajmuje się kontaktem z mediami).

Słówko o Zubeldi. Podczas meczu Newell's - Racing na Sportklubie, komentatorzy słusznie wspomnieli, że szkoleniowiec miał szansę na pracę w Europie. Konkretnie w Almerii, lecz władze ligi hiszpańskiej nie dały mu na to zgody, ze względów formalnościowych. Chodzi oczywiście o papiery, których szkoleniowiec do dnia dzisiejszego nie posiada, czyli licencję UEFA Pro oraz pracy w najwyższej klasie rozgrywkowej klubów przez co najmniej trzy lata (norma wypełniona). Możliwość jej wyrobienia (lub sfałszowania w Argentynie) nie jest dziś problemem, ale Zubeldia i tak będzie musiał, coś z tym fantem zrobić. Jeśli jego ambicje sięgają tylko i wyłącznie do poganiania bydła na Patagonii, to szczerze będę mu współczuć...

- Reprezentacja Argentyny poznaje nowych rywali na towarzyskie schadzki w roku 2013. A mianowicie 6 lutego przylecą do Sztokholmu na mecz z pracownikami firmy IKEA, a 14 sierpnia zawitają w Moskwie, by pobawić się z rosyjskimi pro... fesjonalnymi kopaczami świńskiego pęcherza made in Bangladesz. Historie potyczek z tymi państwami są, żeby nie skłamać dość skromne. Z Rosją, rozegrali raptem jeden mecz 12 sierpnia 2009 roku, który to zakończył się zwycięstwem 3-2.  Ale jeśli mamy policzyć też mecze z dawnym Związkiem Radzieckim to były nimi 2 zwycięstwa, 2 porażki i 5 remisów. Dokładność remisu podkreślają bramki w stosunku 9 na 9.

Natomiast ze Szwecją, Albicelestes zagrają po raz trzeci. Do tej pory obie ekipy spotykały się jedynie na mistrzostwach świata. W 1934 roku w Bolonii, trzeci garnitur, który przyjechał na mundial przegrał 2-3, natomiast w 2002 roku w japońskim Miyagi, mocarze (taka była Bielsy kadra) zaledwie zremisowali 1-1, po golu Hernana Crespo.

W tym roku podopiecznych Sabelli, czeka jeszcze w terminie FIFA mecz z Arabią Saudyjską (14 listopada w Rijadzie) i co ważne tydzień później, zaległy klasyk z Brazylią. Ten, który został odwołany z powodu awarii oświetlenia, zostanie rozegrany już w Buenos Aires, a konkretnie na La Bombonerze w składach krajowych. Żeby nie było, jest mi to obojętne, ale jak znowu zawiną czynniki poza meczowe, to będę miał sporą dawkę śmiechu.

News dedykuję wszelkiej maści statystykom, którzy lubią wykresy w Excelu.

- Dziś wyjątkowo skromna ta wina lampa, ale nic nie szkodzi. 25 października 1997 jest datą historyczną dla futbolu argentyńskiego, dla mnie zaś szczególną i osobistą. Oto bowiem mój pierwszy kontakt z piłką latynoamerykańską, która zaowocowała miłością do zwycięzcy tego meczu. Jest to jednocześnie, data pożegnania Maradony z piłką, a wszelkie inne należy traktować jako terapię odwykową od narkotyków i dietetyczną od jego opasłego brzucha (wówczas w wersji light):


Co zaś w tym wszystkim, warte jest uwagi?

- jak wspomniałem, ostatni mecz i trzeba to brutalnie przyznać Don Diego de la Ofermy.
- moment od 1:40 i zjawiskowa mina Ramona Diaza, kiedy zauważył chcącego przywitać się z nim Maradonę. Co sobie wtedy pomyślał? Chyba "Cholera, on tu idzie".
- fragment od 5:12... historyczna zmiana, skala zajebistości i piękna przekroczona o 1010%.
- przypatrzcie się generalnie, obu drużynom i desygnowanym jedenastkom.
- sam mecz stał na dość dobrym poziomie, atmosfera na trybunach - niezmienna od zarania dziejów.
- Martin Palermo w blond włosach i German Burgos, który po meczu miał rzekomo w rozmowie z sędzią oznajmić mu, że jest "bostero sprzedajną ku*wą".


Dość tych podniosłych momentów. Pamiętajcie, że już w niedzielę o godzinie 19:30 czasu polskiego, na antenie Sportklubu (powinni mi za tę reklamę zapłacić), będziecie mogli obejrzeć na żywo te wspaniałe Superclasico. Do tego czasu, na moim blogu dowiecie się, które mecze derbowe wspominam najbardziej i pod jakim kątem (prostym, ostrym i rozwartym moi drodzy).

wtorek, 23 października 2012

Zezwierzęcenie maksymalne

Tak jest czytelnicy. Już tylko kilka dni dzieli świat, od wydarzenia bez precedensu. Bez względu na podziały, ten mecz jest klasykiem wyjątkowym. Ba, kultowym do tego stopnia, że obejrzą go setki milionów ludzi. To mecz Boca Juniors kontra River Plate, czyli Superclasico. Choć ostatnie pojedynki, nie były już takie super, jak to z nazwy wynika, ale klimat tego widowiska, zasługuje na wspomnienie. No, może nie do końca na wspomnienie, bo przytoczenie całej historii lub drobnych jej okruchów, to niemal 100 stron w Wordzie i to na czcionce numer 5.

Niedawno zakończony weekend, nie był udany zarówno dla jednych, jak i drugich. Gdzieś w tym wszystkim czuć, że obie drużyny myślami są już przy meczu derbowym. Spotkanie na El Monumental, to kolejna potyczka w nieustannej wojnie o panowie nad Buenos Aires. Każda ze stron wierzy, że to ich barwy, będą zdobić miasto przez kolejne miesiące... aż do następnego pojedynku. Zatem czas na bardzo krótki raport z obu obozów.

RIVER, czyli nie wiem o tym, że wiem tyle co nic.

Podopieczni Matiasa Almeydy zawiedli w przegranym meczu z Quilmes. Generalnie większość, która próbuje się mierzyć z tą nazwą, najczęściej kończy na izbie wytrzeźwień. Hojnie wspierana przez jeden z największych koncernów piwowarskich w Argentynie drużyna, gra przeciętnie i bez błysku. Ale jak widać, wystarczyło to, na pokonanie drużyny, która całkiem nieźle ukrywa fakt swojej... przeciętności. To właśnie słowo klucz, które oznajmia nam wszem i wobec, że wybrakowana na niektórych pozycjach (czyt. na większości) drużyna, stara się jedynie z tej ligi nie spaść. Bo nawet próba wspomnienia o tym, że grają o majstra jest wyjątkowo zabawna. Na pocieszenie Los Millonarios przegrali tylko 1-0. To i tak lepiej niż Boca, która z Quilmesem poległa i to aż 3-0. Zatem kac, jakby nie patrzeć widoczny był u rywala zza miedzy.

Cała reszta spekulacji nt. składu, pomysłu na pokonanie "Xeneizes", ogranicza się jedynie do Davida Trezegueta. Francuski napastnik o argentyńskich korzeniach, powoli wraca do formy, której to prognoza przypada właśnie na mecz z odwiecznym rywalem. Piłkarz spokojnie wypowiada się o meczu, wspomina o tym jaki to zaszczyt go kopnie i blablablablabla... Nudy, nudy i jeszcze raz nudy. Być może ratunek w postaci dużej ilości smaczków pojawi się niedługo.

Chodzą słuchy, że Almeyda podobnie jak Falcioni w Boca, będzie walczył jak lew, o swoją posadę. Wyniki, które szkoleniowca River nie bronią, uratować może jedynie uśmiech na buzi (dla niektórych miłośników, po prostu "na ryju") Daniela Passarelli, który nie zwykł oglądać meczów z Boca zakończonych porażką. Biorąc pod uwagę zbliżające się wielkimi krokami wybory w klubie, potrzebuje on głosów na kontynuowanie swoich rządów. A jak przedłużyć sobie mandat, jak nie poprzez oświadczenie swoim socios, że "za mojej kadencji pokonaliśmy Boca"? Cóż, Passarella znany jest dziś jedynie z tego, że dobrze to on grał w piłkę. Bo, gdy zajmował się czymś zupełnie innym, to momentalnie rujnował swoją reputację. Od trenerki, a na wspomnianym stanowisku prezydenta kończąc. Chyba nie muszę wszystkim przypominać, jak potraktował Fernando Cavenaghiego, który wrócił ratować swój ukochany klub (pal licho, że grał za darmo), zostając na nowo jej bohaterem. A potem, w podzięce został kopnięty w dupę przez Passarellę, bo ten... zazdrościł mu tego, że kibice przypisali Cavenaghiemu sukces z powrotu do pierwszej ligi. Socios, choć wyjątkowo naiwni, wciąż licznie chodzą na mecze domowe, ale bardzo pragną by Passarella w końcu z klubu odszedł.

Właśnie wtedy przypominam sobie, jak wtedy po raz pierwszy zareagował na krytyczne głosy. Rzecz miała miejsce, tuż po spadku River do B Nacional (druga liga). Słowa Passarelli skierowane do kibiców, leciały mniej więcej tak: "Skoro chcecie mnie z tego klubu wyrzucić, to czekam. Możecie od razu wywieźć mnie na taczce!". Taczka przyjechała, ale chętnych na powózkę nie było...

BOCA, czyli wiem o tym, że nie wiem tyle co nic.

Mniej wesoło i bardzo mglisto jest w dzielnicy Boca. Piłkarze zabarykadowali się na cztery spusty i do meczu z River, nie zamierzają się nawet zza winkla wychylać. W sumie nie ma co się im dziwić, kiedy spojrzymy sobie na to, jak sobie w ostatnim czasie radzą. A spisują się równie nędznie jak jej najbliższy rywal, czyli przeciętnie i chimerycznie. Zatem mityczna rozmowa w siłowni, na którą zaprosił swoich podopiecznych Falcioni, nie zdaje póki co żadnego egzaminu.

Bunt, na którego czele stoją "przyjaciele Romana" w osobach Clemente Rodrigueza, Viatriego, Chaveza, Rivero czy Somozy chcą zmian. Złość szczególnie tego pierwszego daje się we znaki, albowiem był bardzo niezadowolony z faktu, kiedy funkcję kapitana drużyny po Riquelme przejął Rolando Schiavi. O ile w mediach starał się robić dobrą minę do złej gry, tak w środku widać jak bardzo mu coś leży na sercu. Jeśli tak, to chyba w okolicach dupy, skoro po rozmowie z trenerem, dalej robi swoje. W obronę biednego trenera wziął sam prezydent Angelici, zapowiadając kilka tygodni temu, że Falcioni będzie trenerem Boca do końca 19 kolejki (czyli ostatniego meczu w tym roku). Trener niby spokojnie, popala swoje ulubione Marlboro, ale gdzieś w tych oparach próżno szukać widoków piękna.

A skoro tym mowa, to wiecie, że w trakcie meczu Boca z Estudiantesem (zakończony 0-0) pobiegał sobie...  czarny kiciuś - zmora przesądnych ludzi.


Podobno jakiś zakamuflowany kibic River przemycił go na stadion, by przyniósł Xeneizes za tydzień w derbach pecha. Ta...

A skoro w koło jest wesoło (bo tylko, to jest warte dzisiaj wspomnień), to całkiem ciekawe informacje można znaleźć w kronikach kryminalnych. Raul Viatri, znany do niedawna tylko z tego, że jest bratem Lucasa, napastnika Boca, postanowił zrobić coś nietypowego. A mianowicie również napadać (jak nazwa wskazuje) ale nie bramkę przeciwnika, tylko włamywać się do zwykłego szarego domu, obywatela miasta Rosario. Był wówczas piękny i chłodny 6 września. Wspomnianym zwykłym obywatelem, który został napadnięty przez umięśnionego brutala kazał się... teść Maxiego Rodrigueza!

Raul Viatri po kradzieży dwóch telewizorów LCD oraz 20 tysięcy dolarów, w podzięce za hojne dary dotkliwie pobił teścia znanego piłkarza, a potem przez kilka dni skutecznie uciekał policji. Do czasu, bo osiem dni później został zatrzymany, po obławie jaką urządzono w Cordobie, skąd natychmiast został przetransportowany do więzienia Rosario. Jako, że to nie jest jego pierwsze wykroczenie, recydywista może otrzymać wyrok nawet do 15 lat pozbawienia wolności (ciążą na nim jeszcze inne zarzuty m.in. za rozboje, pobicia czy groźby z użyciem broni palnej). Do zarzutów przeciw niemu dochodzą także liczne kradzieże. Nawet te, które przeprowadzał wspólnie ze swoim bratem Lucasem, z którym kiedyś w Santa Fe... ukradł nożyczki z salonu fryzjerskiego.



PS W tym tygodniu, w bliżej nieokreślonym dniu, dokonają się obiecane zmiany na blogu. Cierpliwość zawsze zostanie wynagrodzona. No prawie...

czwartek, 18 października 2012

Pampa the pampa, wielka wina lampa #4

- Eliminacje do MŚ w strefie CONMEBOL mają to do siebie, że ktoś będzie wiecznie czuł się pokrzywdzony, poniżony, a na koniec staje się obiektem drwin i żartów. Taki los dotknął ostatnio Urugwaj, który zebrał tęgie baty od Boliwii na wyjeździe aż 4-1. Według Celestes wina oczywiście leży po stronie gospodarzy, którzy swoje mecze grają na wysokości... 3,5 tysiąca m.n.p.m! Wykrzyknik pełni tu jednak formę ciekawostki, o której wszyscy wiedzą od dawna. To dziwne, że po ponad 70 latach, komuś to zaczęło przeszkadzać. Lament Suareza i spółki bierze się oczywiście z tego, że ich gra była na tyle słaba, że zaczęli poszukiwać winnych, gdzieś indziej, niż tylko w sobie. Na pewno prawdą jest, że granie na wysokościach nie należy do łatwych, jeśli weźmiemy pod uwagę ciężar powietrza i fakt, że przyzwyczajenie się do tych warunków wymaga, co najmniej kilku dni aklimatyzacji. Ale, czy to oznacza, że obrażone baletnice już z góry zakładają, że są gorzej traktowane? 

Czas na małą i krótką lekcję historii. Zbudowany w 1931 roku obiekt, nadany na cześć prezydenta Hernando Silesa, od niemal 60 lat służył za najważniejszy obiekt w kraju, swoistą twierdzę dla jej rywali. To właśnie tam w 1963 roku Boliwia święciła historyczne zdobycie Copa America, a także pokonała Brazylię po epickim meczu 5-4. Trzydzieści lat później pokonali ich w meczu el. do mundialu w USA, ale chyba najbardziej czczonym meczem był ten z Argentyną. Dokładnie w prima aprilis 2009 roku, spuścili łomot Albicelestes, będącej wówczas pod dowództwem Diego Maradony. Tak, tego samego wirtuoza piłki, który krytykował możliwość gry na takiej wysokości. Zabawne jest to, że dwa lata temu... on sam bronił Boliwię przed FIFA, by Ci mogli dalej kontynuować grę na swoim obiekcie. W 2007 roku w świat poszła dyrektywa FIFY nakazująca grę na wysokości do 2500 m.n.p.m, a protest złożyli nie tylko Boliwijczycy, ale też i Ekwadorczycy. Głównym zwolennikiem wytrącenia głównego orężu z rąk biedaków, byli Brazylijczycy, którym nagle po 50 latach coś się odwidziało. Chodzi tu o wydarzenie z 2007 roku, kiedy to Flamengo grał z Realem Potosi, ledwo remisując mecz 2-2. Świat obiegły wówczas fotki z szatni gości, gdzie można było zauważyć... 20 butli z tlenem. Krucjata pewnie zakończyłaby się sukcesem, gdyby nie... Argentyna. Tyłek Boliwii uratował Julio Grondona, szef AFA, który przekonał większość członków CONMEBOLU do tego, by zawetowania wniosek brazylijskiej federacji piłkarskiej. W sprawie gry w górach Andów warto wspomnieć, że FIFA początkowo była nieugięta. Kilka miesięcy później podwyższyła granicę do 3 tysięcy metrów, by na końcu wydać specjalną zgodę dla Boliwii, która jako jedynej ten przepis nie dotyczy. 

Wracając do teraźniejszości, Urugwaj ma nad czym się głowić. Directo Technico Tabarez, chyba nie dostrzega, że piłkarze są... znudzeni wyjazdami na kadrę i to w niezmienionym gronie. Po czym to wnoszę? Choćby po tym, że Charruas dalej grają niemal tym samym, niezmienionym od blisko 5 lat składem, których liczbę nowych twarzy, można policzyć na palcach... obu rąk. W dodatku wystawianie, będącego kompletne pod formą Forlana na rozegraniu i hasającym na skrzydle Cavanim, nie zdaje to żadnego egzaminu, nawet tego z podstawówki. W dodatku, nie mam żadnej litości dla pozostałej śmietanki towarzyskiej, która chyba nie do końca akceptuje aktualny porządek w kadrze. Zdarzało się bowiem, że Suarez czy Cavani, mają na zgrupowaniach, być rzekomo "lepiej od innych" traktowani przez Tabareza. Warto odnotować także fakt, że w ostatnich czterech meczach eliminacyjnych, Celestes zdobyli zaledwie jedną bramkę, tracąc przy tym, aż 12 z nich. W tej chwili, okupując piątą lokatę mogą myśleć jedynie o barażach z rywalem z Azji. Ich bezsilność spuentował Carlos Saucedo, autor hat-tricka:


- Uśmiechu próżno szukać także po zachodniej stronie Andów, czyli w Chile. Claudio Borghi, po kolejnej lekcji futbolu, wciąż nie zrażony czuje miłość do tej kadry. Do tego stopnia, że przyspawał się do jej krzesełka i nie ma ochoty jej opuścić. Ironią losu jest zaś cała otoczka. Piłkarze z tego kraju, a zwłaszcza z tej generacji do 83 rocznika, są najbardziej zdemoralizowaną bandą facetów, do której bardziej niż Hiszpanii pasuje pseudonim "La Furia Roja". Bo tańce, alkohol, seks, narkotyki, morderstwa na zlecenie, tajemnicze zaginięcia lub śmierć, naginanie czasoprzestrzeni to chleb powszedni, z którym próba ogarnięcia kończy się fiaskiem. A nienasycone ogiery chilijskiej kadry, kiedy wychodzą na miasto robią podobno takie zadymy, od których z większości kipi ewidentna zazdrość oraz fascynacja. O ile jeszcze kiedyś, Marcelo Bielsa brał tych gości za mordy i z kijem w ręku z nimi zwyczajnie się nie pieprzył, tak Borghi ma z tym kłopot. Bo ani charyzmy ni hooya, ani krzyczeć nie potrafi, a w dodatku, jak się na jego sylwetkę spojrzy, to myśli sobie taki piłkarz "misiek zapomniał zabrać ze sobą miodku". Po wyrzuceniu z kadry m.in. Valdivii, Contrerasa czy Vidala (grupa baletowa), a litując się nad takim Medelem, Markiem Gonzalezem czy Alexisem Sanchezem (gruba baletowa 2) sprawił, że piłkarze przestali traktować go śmiertelnie poważnie. Raczej drwią z niego, od ponad roku, wciąż spraszając panienki, zamawiając hektolitry alkoholu lub... po prostu wyskakują z hotelu na miasto. Trener nie zna za bardzo sposobu, na opanowanie tego burdelu i niech żałuje, że jeszcze... nie czerpie z tego zysku finansowego. Nie broni go też taktyka, która swoją drogą wciąż jest przekombinowana. Od 3-3-1-3, po 4-1-2-3 aż na 3-4-1-2 kończąc sprawia, że zawodnicy gubią się, kiedy doliczymy sobie na jakich pozycjach mają oni grać. Bywało to momentami tak, że taki Sanchez nurkował czy symulował... we własnym polu karnym. A taki Mati Fernandez, musiał pracować w defensywnie, co jest jego pięta Achillesową. Swoją drogą, jak sobie przypomnę jak pracował w Boca, to miał ten sam problem. Zawodnicy mieli go gdzieś, Borghi nie widział wtedy problemu (ja też bym go nie widział, gdybym zarabiał 800 tys. dolarów na rok). Udawał, więc Greka, zapominając w tym wszystkim, że jest on tylko i wyłącznie Argentyńczykiem.

Czy nadzieja, jeszcze nie umarła? Oczywiście, że nie, lecz z tym trenerem powtórka z RPA sprzed dwóch lat, nie wchodzi absolutnie w grę. Prawdę mówiąc, Bielsa nie zabraniał swoim podopiecznym chlania i dymania, dając im jednak wyraźnie do zrozumienia, że jeśli tak zrobią w czasie wyznaczonym do odpoczynku czy snu, to mogą... przebiec 20 razy stadion w Santiago de Chile. Raz taką karę otrzymał wspominany Arturo Vidal i przy Bielsie już potem nigdy nie błaznował.

- Radamel Falcao Garcia, to nazwa nowej pozycji w Kamasutrze, która niedługo zawita do księgarń całego świata. Piłkarz w przeciągu tych kilku lat, rozwinął się tak FENOMENALNIE, że stał się prawdziwą zmorą dla bramkarzy. Ci modlą się dziś jedynie o to, żeby po prostu przeciwko nim nie grał. Dziś korzysta na tym zwłaszcza Kolumbia, która coraz pewniej zmierza do bukowania biletów do Brazylii w 2014 roku. Odkąd kadrę przejął Jose Pekerman, Cafeteros odzyskali przede wszystkim ten ofensywny pociąg, który wreszcie ciągnie odpowiednia lokomotywa, oznaczona inicjałami RFG. Pekerman jako szalony miłośnik taktyki wpisuje się w to, co od dłuższego czasu brakowało drużynie. Tak, drużynie o której jeśli mówiono, to jedynie w kontekście produkcji narkotyków niż z dobrej gry. Co prawda wydaje się, że w tym pierwszym wciąż są niezagrożonymi liderami, tak dziś piłka nożna wraca do łask, po niemal dekadzie przerwy. Historyjki z Valderramą, Asprillą i spółką z lat 90-tych są większości fanom znane,  tak więc warto powiedzieć, trochę o tym co wita nas w kolumbijskiej teraźniejszości.

Falcao jako lider, jest nieodzownym elementem łączącym to, co to najlepsze w reprezentacji. Piłkarz, mimo iż w kadrze gra od 2007 roku, to dopiero teraz otrzymuje należyte wsparcie na boisku, dzięki taktyce Pekermana. W czym tkwi jej sekret? Ofensywne wsparcie dynamicznych Torresie, Valencii czy Jamesie Rodriguezie, którzy na plecach mają dodatkowo pomoc ze strony kopyt Guarina czy Armero. Jak doliczymy do tego, w miarę twardą i bezkompromisową obronę, z emerytowanym co prawda Yepesem na czele i Zapatą oraz Zunigą, to sprawdza się to wszystko na 4+. Nie jest idealnie, zwłaszcza dlatego, że Kolumbii brak jeszcze jednego w miarę dobrego drugiego delantero, który nie tylko oglądałby z bliską grę Falcao. Choć, czy ktoś nie marzył, by o tym? 

To ofensywne zacięcie sprawia, że piłkarze odważniej i częściej zamieniają się pozycjami, szybciej wyprowadzają futbolówkę (i to nie górnymi piłkami na aferę) czy nawet starają się stosować wysoki pressing przez dłuższy czas na połowie rywala (czego Kolumbia od pewnego czasu nie stosowała). Owszem, do tego dochodzi też wyraźne uczucie "lekkości" w grze, poprzez ciągłe zaskakiwanie rywali wymienności podań tych znanych z mundialu z 2006 roku w wykonaniu Argentyny. Wówczas prowadzący ją Pekerman, zachęcał piłkarzy do kombinacyjnej gry, z dużą liczbą podań między sobą, a najlepiej za każdym razem przesuwając się z piłką do przodu. Tak czyni to i Kolumbia, która ostatni mecz z Kamerunem wyglądało jak spotkanie oprawców ze skazanymi. Choć 3-0 to nie była egzekucja wybitna, lecz na tyle skuteczna, że dziś picie kawy z liści konopi indyjskiej przy oglądaniu Falcao ze swoją dziewczyną, to pozycja obowiązkowa.

- Niecodzienne wydarzenie przeżył Hernan Barcos, po powrocie ze zgrupowania reprezentacji Argentyny w Chile. Oddam mu z chęcią te parę linijek: (tł. z niezawodnego Google Translator)

"Kiedy wróciłem z Chile do domu w Buenos Aires, chciałem koniecznie odpocząć, ale trener poprosił mnie o to, bym dołączył do zespołu na mecz z Bahią. Potrzebowałem regeneracji, bo trudy podróży z kadrą są męczące. Naprawdę, nie tak sobie wyobrażałem mój odpoczynek w domu. I musice mi w to uwierzyć, bo spałem tylko ze dwie godziny, bo jakiś suk**syn pod domem hałasował mi przez całą noc. I wiecie co? Miałem ochotę, udusić tego skur**syna gołymi rękami. No ale nic, wstałem o tej 5:30, żeby zdążyć na samolot, i udało mi się pół godziny później trafić na lotnisko. O równo 8:00 wyleciałem i moja czterogodzinna podróż skończyła się w Guarulhos (lotnisko w Sao Paulo), bo nie miałem żadnych bezpośrednich lotów do Salvadoru. Od razu biorę walizki i biegnę na złamanie karku w kierunku odpraw, a tam uciekł mi planowy samolot do Salvadoru. Wkur**łem się, bo przez to istniało zagrożenie, że nie zdążę zagrać w meczu z Bahią, więc musiałem poczekać na samolot o 16:00. Odetchnąłem, a gdy już wylądowałem, zdałem sobie sprawę, że to dopiero początek drogi przez mękę. Miałem tak może z półtorej godziny na to, by trafić na stadion Bahii, ale ku*wa policja mnie zatrzymała na dzień dobry. Tłumaczę im, że jestem piłkarzem Palmeirasu, który za chwilę ma mecz i muszę koniecznie dostać się na stadion. I to właśnie uratowało mi dupę, bo z ich pomocą na sygnale, dotarłem na kilkanaście minut przed spotkaniem. Ale tak wracając do tego gościa w Argentynie. Ja temu skurw**ynowi nie odpuszczę tych moich dwóch godzin snu. Myśli gość, że może sobie robić w nocy, co chce i nawet nie reaguje na prośby o ściszenie muzyki. To jest ku*wa nie do pomyślenia"

Tak, to nie żart. Piłkarz bez żadnej powściągliwości, bardzo dokładnie i na żywo w TV, opowiadał swoją podróż na mecz, który zakończył się happy endem. Zawodnik walnie przyczynił się, do zwycięstwa walczącego o utrzymanie Palmeirasu z Bahią 1-0.

- Zostało już tylko 10 dni, do Superclasico. Mecz, na który czeka cała Argentyna i co najmniej jeden obywatel w Polsce, sprawia, że wokół obu ekip zaistniała potrzeba, ostudzenia rozgrzanych myśli. Tak po prawdzie, oba kluby mają sobie coś do udowodnienia, biorąc pod uwagę jak spisują się w tym sezonie. Gdybym nie moja miłość do jednej z nich, pewnie rozpisałbym to i owo, ale... przez ostatnie tygodnie nie dochodzą żadne nowe wieści, które mogłyby zmienić dużo, przed wyjściem obu ekip na boisko. W skrócie wygląda to mniej więcej tak:
Boca:
- Planuje wygrać najbliższy mecz, a potem całą resztę.
- Kibice w modlitwie, błagają o powrót Romana do klubu.
- Falcioni otrzymał wotum zaufania od prezydenta Angeliciego do końca Torneo Inicial (czyli do grudnia).
- Ledesma już się nie gniewa na trenera, ale... wciąż go nie lubi.
- Clemente Rodriguez wrócił z repry w nastroju smutku, bo liczył, że sobie pogra. A tu ch...
- Riquelme drapie się po tyłku, obgryzając do kości podsmażoną byczą nogę.
River:
- Passarella wierzy, że drużyna wygra z Boca taką samą różnicą bramek jak ostatnio z Godoy Cruz (4-0).
- Matias Almeyda wspomina ze łzami czasy, kiedy sam biegał za piłką w czasach River.
- David Trezeguet tęskni za Europą, ale zapowiada gotowość na mecz z Bosteros (inny pseudonim dla Boca).
- Roger Funes Mori chwali się tatuażem smoka na kostce, niczym księżniczka cnotka.
- Ponzio ćwiczy rzuty wolne, bo wierzy, że będzie to klucz do wygrania meczu superclasico.
- Kibice zapowiadają ustawki, na drodze wylotowej z Buenos w kierunku do Rosario. Chętni proszeni są o odpowiednie "wyposażenie się".

No i tyle, moi drodzy.

- Na sam koniec, znowu powrócimy do osoby Falcao. Otóż, skoro Leo Messi reklamuje najnowszą FIFĘ, a Cristiano Ronaldo najnowszego PES-a, to kolumbijski snajper promuje... Real Football 2013. Gra dostępna na szereg urządzeń mobilnych, jest rzekomo tam "najlepsza". Lecz należy, takie opinie potraktować z dość dużym dystansem, albowiem poprzednia edycja, była cienka jak sik pająka. Moją uwagę skupiłem, zaś na zapowiedzi gry z osobą Kolumbijczyka. Sam piłkarz w spocie występuje w czterech różnych rolach, w każdej wypadając równie przekonywająco, jak na boisku. Tylko ten narratoro-spikerro mówiący o "Falco" budzi we mnie chęć wypowiedzenia słów "Die bitch". Na szczęście Falcao i jego składnia jest znacznie przyjemniejsza w odbiorze, jak uroda kobiet z Wielkopolski*. A zresztą, sami popatrzcie:





* - niech panie z innych krain się nie martwią, na każde przyjdzie wzmianka.

środa, 17 października 2012

Pielgrzymka odprawiona, czas do domu

W tym roku Albicelestes rozegrali swój ostatni w tym roku mecz o punkty. W listopadzie zagrają jeszcze z Arabią Saudyjską i... Brazylią, albowiem Ci drudzy, znaleźli jednak termin do rozegrania odwołanego kilka tygodni temu meczu.

Wczoraj podopieczni Sabelli potwierdzili, że na wyjazdach gra idzie im znacznie gorzej niż u siebie, ale to i tak wystarczyło na kolejnych słabeuszy, którymi stali się Chilijczycy. No właśnie, to obok Urugwaju kolejna drużyna, która ma spore problemy z psychiką. Odkąd nad kadrą Urusów kontrolę stracił już Tabarez, który udaje, że problemu nie ma, tym razem dołączył do niego Claudio Borghi. Szkoleniowiec chilijskiej kadry po tym jak pokłócił się z częścią graczy (m.in. Vidalem, Valdivią, Suazo), nie potrafi przekonać innych do wytężonej pracy. Bezpłciowy directo technico kombinuje począwszy od ustawienia i na wykonawcach kończąc, co skutkuje m.in. takim obrazkami, jak te wczoraj z Santiago. Jako, że pastwienie się nad nimi pozostawię masochistom, ja skupię się na Błękitnych rycerzach z Buenos Aires. Trochę boli mnie oglądanie kalek w obronie, ale na ich szczęście, koledzy od zadań ofensywnych spisali się na tyle przyzwoicie, że bilans jest 2-1 dla Argentyny w bramkach. I to właściwie uratowało Albicelestes od kolejnych straconych głupio punktów na wyjeździe, z czym mają spore problemy. Wydaje mi się, że myślami będąc przy powrocie do swoich klubów, zapominają, że ojczyzna jeszcze ich na "chwilę" potrzebuje.

Sergio Romero (4): Tym razem, rywale znacznie częściej niż cztery dni temu, sprawdzali umiejętności bramkarskie Sergio. Obrona główki Gonzaleza, to jeden z przykładów na to, że na tą chwilę nie ma nikogo lepszego od niego. A przynajmniej się nie objawił w ostatnich miesiącach. Co prawda czasem budzi się w nim grzeczny ministrant, ale wie kiedy trzeba pokrzyczeć na swoich kolegów. Gdyby nie indolencja bloku defensywnego, zachowałby czyste konto.

Hugo Campagnaro (1): Fatalny błąd trenera, który wciąż próbuje ze środkowego zrobić skrzydłowego. Piłkarz zaś powiela wciąż te same błędy co przednio, a na dodatek dokłada pięć kolejnych: czas reakcji, gra na faul, niezdecydowanie, fatalna technika użytkowa oraz brak współpracy z kolegami. W dodatku chaos przy wyprowadzaniu piłki sprawia, że aż nie chce się wierzyć, że zbiera dość dobre recenzje w Napoli (choć tam gra na swojej nominalnej pozycji).

Federico Fernandez (1): Większość prasy uznała go za najlepszego z bloku defensywnego, ale na dobrą sprawę... nie zrobił niczego dobrego, a czynił wiele złego. Szkoda klawiatury na powtarzanie tego, co u niego szwankuje od urodzenia, bo nie ma szans na to, że to poprawi. Bo niby jak, skoro w swoim klubie jest tylko rezerwowym, a jak się na boisku pojawia, to gra dla drużyny przeciwnej. Idź, won i precz.

Ezequiel Garay (1): Sanchez robił z niego taki wiatrak, że po chwili myślałem, że z tego młynu będę miał sporo mąki na chleb. I faktycznie, wyglądał tak, jakby postanowił poudawać swojego kolegę z środka obrony. Był winny, ale miłość trenerska uchroni go od skazania na ławkę. Very bad match Ezequielu.

Pablo Zabaleta (1): I jak na złość, jak z Urugwajem zagrał bardzo przyzwoicie, tak dziś miernie. Owszem, biegał jakby go gonił rój pszczół, ale miodności i klasy w tym występie zabrakło. No, ale tak bywa, taki Zaba już jest i nie zmieni go nawet własna żona. Stan cywilny to trochę za mało...

Fernando Gago (3): Przyzwoicie, sensownie i na swój sposób, dość udanie rozgrywał piłkę na środku boiska. Nie to, żeby robił to w sposób genialny, czy za każdym razem celnie, ale starał się. Sporo musiał pomagać grupie inwalidzkiej z obrony. Pewnie tych interwencji byłoby więcej, gdyby nie jego platoniczna miłość do Leo.

Javier Macherano (4): Kolejny dobry występ. Pracował za niemal cały blok defensywny i za siebie także. Udowodnił tym samym, że wie kiedy komuś dać w zęby, kiedy sędzia nie patrzy, a kiedy czysto odebrać piłkę. Profesor środka pola, o którego potykały się chilijskie siły desantowe. Odznaczyłbym go platynowym żołędziem, za twardość w każdej sytuacji, ale kiedy zwijał się z bólu po oberwaniu w "czuły punkt"...

Angel Di Maria (1): Zupełne przeciwieństwo z meczu z Celestes. Albo trener wystawił sobowtóra, albo nie zrobił sobie pedicure z manicure. Dandys w zbójeckiej ekipie Argentyny, wyglądał jakby przed meczem połknął pigułkę gwałtu. Lepiej żeby nie oglądał powtórek, bo był to jego najgorszy mecz w kadrze podczas tych eliminacji.

Lionel Messi (4+): Messi jest dla tej kadry tym, czym seks z piękną kobietą. Spełnieniem marzeń. Jest jak prezerwatywa, którą trzeba zabrać przed wizytą, w domu swej wybranki życia. To jak odkrycie punktu G. Na boisku był nim... Gol. Norma, oczywistość, czysta formalność. Leo to nie imię, to pozycja na misjonarza.

Gonzalo Higuain (3+): Zreflektował się po tym, co uczynił w Buenos Aires i odpalił. Bramka w kadrze, kilka zdjęć na pamiątkę, no i naprawdę udany mecz. Papcio Mou już klaszcze z radości, że nie musi Diesla wymieniać na francuską Benzynę.

Sergio Aguero (2+): Tak właściwie, to jedynie statystował, nie rzucając się w oczy. Nie sprawiał swoją grą przykrości, ale nie było powodów do dumy. Ot, przeciętny występ, nie okraszony jakiś cudownym zagraniem. Paliło mu się do City. Manchesteru oczywiście.

Pablo Guinazu (1+): Mam dla niego lepsze zajęcie. Zamiast biegać po boisku w argentyńskiej koszulce, niech pompuje piłki za pomocą ust. Oszczędzi się w ten sposób, liczbę wyciętych drzew na boisku. I kibice będą zadowoleni, jak i miłośnicy przyrody.

Jose Sosa (1+): Wszedł, pobiegał, poskakał, pokrzyczał, popiszczał, pouśmiechał się do chłopców podających piłki.

Hernan Barcos (bez oceny): To wyglądało tak jak z Grosickim na EURO. Już się cieszy, już szykuje się do zmiany, a tu jeden wielki hooy, mecz się skończył. Ale trenerze, jakby co, to jest gotowy.

Alejandro Sabella (bez oceny): Wciąż trąci nieporozumieniem, ale dobrze, że ofensywna gra nabiera rumieńców. Dokładnie tych samych, jak kobiety na widok Leo.


Puenta dnia: Leo Messi i pamiątkowe zdjęcie z sędzią liniowym... Może i był tym wyraźnie podirytowany, niektórzy zrobili z arbitra śmiecia i frajera... ale ten człowiek w sędziowskim stroju, ma nad Wami drogie dzieci przewagę. On ma wspólne zdjęcie z Messim, a Wy nie.


Od przyszłego tygodnia spodziewajcie się kilku zmian na blogu. Czy będzie to szata graficzna, liczba notek, czy więcej treści nie tylko piłkarskiej... to zagadka.

poniedziałek, 15 października 2012

Tango Messiego na jesienną pogodę

Kto by się spodziewał, że trener Sabella spróbuje zabrać ze sobą organ myślowy na mecz. A jednak zrobił to, dzięki czemu Albicelestes przegnali Urusów z własnej pampy wynikiem 3-0. Styl gry, który już nie odpychał swoim archaizmem sprawił, że zawodnikom nieco przyjemniej kleiła się piłka. O ile za pierwszym razem myślałem, że jestem na haju, o tyle obejrzenie tego spotkania po raz drugi uświadomiło mi, że Sabella nie jest taki zły, jak go malują w Krainie Srebra.

Co prawda, powiela gdzieniegdzie błędy natury selekcji kadrowej, wyboru ostatecznej jedenastki na kwestiach taktycznych kończąc. Ale to, co sprawiało we mnie odruchy wymiotne, tamtego dnia napełniło mnie umiarkowanym optymizmem. Czyżby zwiastun zmiany na tronie?

Sergio Romero (3+): Bardzo przyzwoity mecz golkipera na lata. Przy nieurodzaju, jaki ma Argentyna na tej pozycji, Sergio może spać spokojnie, gdyż Andujar spuścił z tonu, a Orion dopiero co wrócił po kontuzji. Ustariego zresztą traktuję jako żart, niż cudowne odrodzenie "talentu". Na przedpolu Romero był spokojny, na linii jeszcze lepiej się sprawował. Mimo, że rywale nie specjalnie sprawiali mu kłopoty, mecz może uznać, za udany.

Pablo Zabaleta (3+): Wrócił do kadry ten, którego krytykowałem za przeciętność, wybrakowanie i średnio skuteczne wejścia ze skrzydła. Myślicie, że nie jestem zdziwiony tym co zastałem w meczu z Charruas? Jestem i właśnie dlatego zagrał jak dla mnie, jeden z lepszych meczów w kadrze. Co prawda dawał się czasem ogrywać jak dziecko, ale skutecznie ograniczył zapędy Suareza i Cavaniego.

Federico Fernandez (2): Kontrolował z różnym skutkiem Suareza, żeby gdzieś nie utonął w trawie, gdy zanurkuje w polu karnym. A tak, to był mocno przeciętny występ, bardzo drewnianego piłkarza. Wyprowadzanie piłki - tragedia.

Ezequiel Garay (3): Przyzwoicie, ale bez błysku. Nie zrobił niczego złego, ale i tych dobrych zagrań brakowało z jego strony. Jeśli chodzi zaś o eliminację zagrożenia, wywiązywał się bez zarzutu.

Marcos Rojo (2): Nie jestem zwolennikiem jego talentu i pewnie na długo to się nie zmieni. W pierwszej połowie fajnie szarpał na skrzydle, co mnie z deczka zszokowało. Potem było już coraz gorzej, co u niego jest normą wyrobioną jeszcze w Moskwie. Nie miał co prawda jakiś ewidentnych wpadek, ale zrzucać to na karb młodości i niedoświadczenia brzmi dla mnie dość komicznie. W jego przypadku do poprawy idzie wytrzymałość, bo chłopak jako pierwszy łapie objawy "oddychania rękawami".

Fernando Gago (3+): Leoś był z jego współpracy zadowolony. W większości przypadków, jego podania był celne, umiejętnie rozruszał środek pola i czasem kasował zagrożenie ze strony rywali. Widać, że Gisela Dulko dba o męża, kiedy ten wraca do domu.

Javier Mascherano (4): Jak jest w gazie, to nie przepuści nikogo. Nawet komornik nie wejdzie do jego domu, bez względu na to czy Javier ma długi czy też nie. To jest właśnie pozycja, na której ma grać i już dawno ktoś w Barcelonie wywalić na ławę Sergio B.

Angel Di Maria (4+): Cherlawy anioł z Rosario objawił się tym, że grając na niewłaściwej dla siebie pozycji zanotował dobry występ. Ten drybling, ta szybkość, dynamizm - dla kadry jest on dziś bezcennym graczem. Urugwajczycy nie mieli żadnego pomysłu na zatrzymanie rozpędzonej maszyny, naoliwionej żelem.

Lionel Messi (6): ALLELUJA!!! ALLELUJA!!!

Sergio Aguero (3+): Zrobił to co do niego należało, czyli trafił do siatki. Ale przez większą część spotkania grał na alibi. Na tle ogólnym wypadł bardzo przyzwoicie, lecz trochę za często sam próbował coś skończyć. Ten egoizm warto by było nieco ukrócić.

Gonzalo Higuain (2): Jeden z najgorszych piłkarzy Albicelestes w meczu. Kompletnie bezbarwny, bez polotu, odrobiny wyobraźni i jakiejś pozytywnej wiary w siebie. Nie była to, co prawda katastrofa na miarę Titanica, ale na minus wyróżnił się kilkoma stratami i niedokładnymi podaniami. Widać lekki spadek formy.

Hugo Campagnaro (1+): Wchodząc za Rojo skupił się tylko i wyłącznie na defensywie. Zresztą zmiana to była nierozsądna, albowiem to klasyczny środkowy, nie zaś skrzydłowy. Byle jaki występ, który jeśli ma zapaść w pamięci, to raczej od tej negatywnej strony. Wolny, niedokładny, ale przynajmniej wykopie piłkę, nie zaś się z nią bawi we własnym polu karnym.

Pablo Guinazu (1+): Zastąpił Kuna. Oczywiście wiązało się to ze zmianą ustawienia, ale aż trzech DM-ów to o jednego za dużo. Wykonał swoją brudną robotę, ale na tyle odstawiając fuszerkę, że wciąż jest on w tej kadrze zbędny.

Hernan Barcos (2): Wszedł za Higuaina i... niczego nie zmienił.

Alejandro Sabella (bez oceny): W drodze do psychiatryka porwano samochód, który miał go tam zawieść. Wpadł na nikczemną taktykę 4-3-3, które o dziwo zdało egzamin na 3+. Jeśli dokona niezbędnych poprawek, to być może anuluje mu zaproszenie na badania. Jednak parę miesięcy spędzone z pedagogiką nie poszły na marne.


Reasumując: Nie popadajmy w hurraoptymizm. Albowiem o tym samym pomyślał chłopak z dziewczyną, gdy będąc nad rzeką, spędzili cudownie upojną noc. Dziewięć miesięcy później zmienił zdanie...

czwartek, 11 października 2012

Pampa the pampa, wielka wina lampa #3

- Zaczynamy nietypowo, a od tematu, który wkrótce dostanie oddzielną notkę na blogu. Mowa oczywiście o piłkarzach zaginionych, o kolorowej historii, którzy pojawili się w Polsce i nie tylko w tym kraju. Dziś będzie nim Cesar Cortes, pewien nietypowy chilijski snajper, który wiosnę sezonu 09/10 spędził w Polonii Warszawa. Rozgrywając raptem 4 spotkania w Ekstraklasie, bardziej niż jego gra ciekawiła jego biografia i CV. Te, było dość ubogie, choć zawierał mały hiszpański epizod w Albacete (epizod dobre słowo - raptem 4 niepełne mecze). Po tym jak władający Polonią - Józef Wojciechowski wybulił ze swojej sakwy 400 tysięcy dolarów, spodziewano się po zawodniku szumu, huku i korony króla strzelców. Ostatecznie skończyło się jedynie na szumie, ale to z powodu jego egzotycznego pochodzenia. Nie przystosowany do polskich warunków, przy dość długiej aklimatyzacji, zawodnik prędko zwinął żagle, obierając kurs na ojczyznę. Konkretnie do Evertonu Vina del Mar, żeby już po 8 miesiącach dać dyla do Huachipato. Tam w 16 spotkaniach zanotował 7 trafień, co można uznać, za całkiem przyzwoitą statystykę. Potem dość nieoczekiwanie zawodnik... zadebiutował w reprezentacji narodowej 12 sierpnia w meczu towarzyskim z Ekwadorem. Co prawda drużyna dostała porządne baty 3-0, ale najciekawszy dla polskiego kibica wątek to wejście z ławki Cesara Cortesa. W 65 minucie gry zastąpił on Estebana Menę i na tym skończył się jego widoczny udział w tym meczu. Rola statysty się dopełniła, CV uzupełnione, a jak teraz prezentuje się chłopina? Cóż, klub dalej ten sam a w tym sezonie zagrał w 11 spotkaniach notując 5 goli. Żeby nie było tak wspaniale, niech za łyżkę dziegciu posłuży fakt, że ostatnią bramkę zdobył drugiego września. Przyzwoitość w grze chilijskiego napastnika jest znana, w Polsce pozostała nieodkrytą. Piłkarz jest klasycznym wyrobnikiem, który salonów nie podbije, a to za sprawą dynamiki oraz siły. Potrafi co prawda dobrze rozegrać kombinacyjną piłkę, ale za chwile gdzieś potknie się o własne nogi. Z tego już 28-letniego mężczyzny już nic większego pewnie w karierze nie spotka. Choć, skoro był mecz w reprezentacji...

- Reprezentacje narodowe zdominują najbliższe kilka dni. Cały świat ogarnie narodowa duma, poczucie patriotyzmu i inne temu podobne akcenty. O jej pielęgnację zadbają wszyscy ci, których interesuje hasło "Ojczyzny ratowanie". A pomagać jest gdzie, albowiem Argentyna niezwłocznie potrzebuje wolnego miejsca w zakładzie psychiatrycznym. Na podstawie diagnozy, przebadano już selekcjonera kadry Alejandro Sabellę, gdzie wykryto śladowe ilości szarych komórek w jego organizmie. To sprawia, że już teraz należy współczuć Messiemu, że szanse na sukcesy z kadrą narodową ma znikome. Jeśli Sabella dalej będzie forował swoje kółko różańcowe w osobach:
Clemente Rodrigueza
Marcosa Rojo
Enzo Pereza
Pablo Guinazu
Rodrigo Brany
Federico Fernandeza
Leandro Desabato
Hugo Campagnaro
To gwarantuje (z palcami splecionymi z tyłu), że biorę pierwszy lepszy samolot do Buenos Aires i biorę robotę selekcjonera kadry. Zasadnicze pytanie, jakie stawiają już wszyscy brzmi: "Czy Sabella dostrzega, że wyżej wymienieni piłkarze, nie zasługują na zakładanie reprezentacyjnej koszulki?". Odpowiedź brzmi, nie. To smutne, że los wspaniałych talentów muszą ograniczać trenerskie ofiary losu, które w swym myśleniu taktycznym zatrzymali się w latach 80-tych. Wyroby Piechniczkopodobne już tak dają się we znaki, że już sam nie wiem, czy oglądanie kadry narodowej to gorący film erotyczny z dziewczyną, czy film dokumentalny o narodzinach delfinów. Przy czym z całym szacunkiem dla miłośników zwierząt, ale widok małych delfinów kojarzą mi się z Sergio Busquetsem, więc... Po prostu czekam na koniec tych przeklętych eliminacji.

- Brazylia w Polsce? Czy to jest możliwe? Jak widać tak. Piłkarze z tego kraju to istny rarytas, który ze sfery marzeń stał się rzeczywistym faktem. We Wrocławiu, Canarinhos pod wodzą Mano Menezesa szykują się do potyczki z Irakiem (jutro) oraz meczu z Japonią (wtorek). Zabawa czy głupoty na treningach to częsty widok, który pokazuje radość jaka z nich emanuje. A, że widoczna jest gołym okiem, to piłkarze polskim chłodem się nie wzruszają, podobnie jak tym brazylijskim w osobie dziennikarzy. Ucieczka z kraju ma na celu wyciszenie i odzyskanie spokoju, którego wyraźnie DT brakuje. Jako, że już wcześniej wspominałem, z jaką krytyką się Mano mierzy, bardziej chciałem wspomnieć o dość ciekawym dla mnie zachowaniu... fanów piłkarzy a zwłaszcza łowców autografów. "Neymar Plisss", "Neymar!!!", "Kaka, Kaka" - czy naprawdę, tak trudno jest się nauczyć, chociaż jakiegoś prostego zdania ze słowem autograf czy photo? Zawsze to zabrzmi lepiej, ktoś nawet to zauważy i doceni, to zostawi gdzieś swój wpis do zeszytu. Co prawda Kanarkowi nie byli skorzy do podzielenia się z fanami jakimiś wieściami, dziennikarzy z naszego kraju potraktowali dość szorstko, choć z drugiej strony... jak słyszą pytania o to "Jak im się podoba w Polsce", to nie dziwę im się z jakimi ludźmi mają do czynienia. W dodatku z tym Kaką, te wołanie jego imienia przez kibiców, z prośbą o autograf to istna parodia. Z tego co wiem, to jak się mówiło "kaka" to oznaczało, że trzeba zmienić pieluchę, bo zrobiło się kupkę.

- Spoglądam w niebo, niby czyste, ale gdzieś tam pojawiają się chmurki. Nie, to nie efekt palenia czegokolwiek, a widoków na osobę Juana Romana Riquelme, który nie może zaznać spokoju, nawet w trakcie wymuszonych przez siebie wakacji. Dziś kraj obiegła informacja, że już nawet jego syn pragnie, by ojciec wracał do kopania piłki oraz swoich rywali. Puentą było to oto zdanie piłkarza: "Jeśli mój syn pragnie, żebym znów zaczął grać - to się zastanowię". Nie przestaje już mnie to zadziwiać, ale chyba jeszcze bardziej te zdjęcie poniżej, które kilka godzin temu zostało wyćwierkane:

Tak się szlachta bawi...
Dla niewiedzących i wzruszonych "skalą melanżu", przedstawię od lewej: Riquelme (i wszystko jasne), Alfio Basile (słynny degustator każdej możliwej cieczy - pzdr od Staszka L.), Reinaldo Merlo (dostawca musztardy i ogórków) oraz Horacio Pagani (dziennikarz, który wyznaje riquelmizm).

czwartek, 4 października 2012

Pampa the pampa, wielka wina lampa #2

- Sebastian Battaglia jest już coraz bliżej ogłoszenia zamiaru zakończenia piłkarskiej kariery. Trzeba dodać, kariery faceta ze szkła. Głównym powodem jest oczywiście kontuzja pomocnika, z którą zmaga się już od ponad roku, a ostatni mecz rozegrał 11 grudnia zeszłego roku przeciwko All Boys. Przy gorącej owacji na stojąco, był to jego jedyny mecz w tamtym sezonie, który dał mu możliwość dopiski "mistrz kraju Apertura 2011". Od tamtego czasu zawodnik szukał pomocy u chirurgów specjalistów w USA i Holandii, lecz na próżno. Lekarze poinformowali ostatecznie piłkarza o tym, że nie ma już żadnych szans na powrót na boisko, godząc się z rolą obserwatora popisów innych kopaczy. Seba nie kryjąc się z tym przyznaje, że odczuwa ogromny głód piłki, a jej niemożność kopania sprawia mu ogromny ból. Dziś wszyscy oczekują jedynie komunikatu w tej sprawie, a sam piłkarz walczy jedynie o to, żeby móc pożegnać się ze swoimi kibicami i przyjaciółmi z Boca. Nastąpi to zapewne jeszcze w tym roku, ale pokrótce wypada przedstawić jegomościa. Battaglia już od urodzenia leżał w kołysce w barwach Xeneizes, z miłości dla której wyjechał w wieku 13 lat z rodzinnego Santa Fe. Mieszkając samotnie, od początku przechodził wszystkie szczeble juniorskich drużyn Boca, aż w końcu trafił w 1997 roku do pierwszej drużyny z takimi tuzami jak Riquelme, Palermo, braćmi Schelotto a nawet Maradoną (100 kilo żywego wówczas tłuszczu narkotykowego) czy Caniggią. Zespół mimo epickich nazwisk, przed którymi każda panna rozchyla uda nie przyniosła spodziewanego sukcesu. :Lecz akurat dla Seby, było to jedynie przetarcie przed bardziej niecnymi historiami. Jego debiut miał miejsce 31 maja 1998 roku w meczu z Gimnasią y Tiro de Salta, którą to Xeneizes rozbili 4-0. Tuż po meczu nowym trenerem został Carlos Bianchi, który zaufał już na stałe Battaglii, który obrósł w piórka na tyle, by z małego kurczaczka stać się kogutem pierwsza klasa. Do 2003 roku, nie licząc kilku komplikacji zdrowotnych zagrał 149 spotkań. Od sezonu 2004/2005 zawodnik przystępuje do gry już w barwach Villarreal, które za jego usługi zapłaciło 2,8 mln euro (i to za raptem 50% praw). W tym oto momencie następuje upadek Seby, związanej z przelicznymi kontuzjami lewej i prawej nogi czy problemami rodziny, z przystosowaniem się do życia w Europie. Przedłużające się negocjacje między Villarreal a Boca zakończyły się sukcesem, dzięki któremu El Leon powrócił na ukochaną ziemię argentyńską po raptem roku. Od tamtej pory piłkarz choć potrafił wznieść się na wyżyny swojego talentu, kasując wszelkie zagrożenie ze strony rywali, nigdy nie wyzbył się kłopotów zdrowotnych. Przerwy trwające minimum rok sprawiały, że Boca miała coraz mniej pożytku z jego gry, zwłaszcza, że był jednym z najlepiej opłacanych graczy w klubie (800 tys. dolarów rocznie). Jednak zdobycie z klubem aż 17 różnych trofeów z Xeneizes gloryfikowały go do miana legendy. W reprezentacji Albicelestes piłkarz zadebiutował 31 stycznia 2003 roku przeciwko Hondurasowi, zmieniając Leo Ponzio. Ostatecznie jego licznik zatrzymał się na 10 meczach, w których to jedynie ocierał się o możliwość uczestnictwa w mundialach w 2006 oraz 2010 roku. O jego życiu poświęcę oddzielną notkę, ale już dziś mogę o nim powiedzieć "oddany, wierny, szklany, kochany, dobry choć nie genialny" i za to Sebę będę cenił... Szkoda tylko tych kontuzji, które na dobre pogrążyły karierę, która mogła być o wiele bardziej kolorowa w sukcesy indywidualne.

- Jeden z najbardziej prominentnych rekinów biznesu, telewizji, sportu (generalnie wszystkiego) Marcelo Tinelli jako wiceprezydent San Lorenzo zamierza zrobić porządek na Nuevo Gasometro. Odkąd zobaczył jak jego ukochana ekipa kroczy ku drugiej lidze, natychmiast podjął się zadania obalenia starego Carlosa Abdo i to z sukcesem (przez całą jego kadencję krzyczano odmianę jego nazwiska do słowa "Abdicacion" czyli... abdykacja). Działający oficjalnie w cieniu Lemmensa (marionetki Tinelliego na stanowisku prezydenta), chce wpompować trochę forsy i generalnie zmodernizować, nieco skostniałe obyczaje w klubie. Najpierw zajął się remontem sypiącej się trybuny, która parę miesięcy temu na oczach całego kraju w tv... zaczęła się rozpadać. Związku z tym, przeprowadzono kontrolę, która wykazała, że kamień pod budowę obiektu był lichej jakości i należy natychmiast stadion... rozebrać. Poprzednie władze klubu niewzruszone, grały na zwłokę oczekując powrotu do dzielnicy Almagro, gdzie znajdują się faktyczne korzenie San Lo. Zmiany, wręcz rewolucyjne we władzach sprawiły, że plan ten trafił do kosza, a pojawił się za to pomysł o budowie nowej areny, w miejsce starej. Kolejne rewolucje szykowane są także na stanowisku szkoleniowca El Ciclon. Co prawda Ricardo Caruso Lombardi jeszcze dziś śpi spokojnie, gdyż Tinelli mocno mu jak na razie ufa. Ale każdy choć znający charakter Marcelo wiedzą, że to tylko słowa. Na razie ograniczył się póki co, do osoby nowego menadżera, którym zostanie Bernardo Romeo (legenda klubu), który dość mocno optuje za kandydaturą Santiago Solarim (aktualnie robi kursy trenerskie w Madrycie u boku Simeone). Co dalej? Tinelli chce przebudować nieco skład, choć wie, że pomiędzy Aperturą i Clausurą może dokonać tylko czterech transferów do klubu. Plany mówią nawet o 10 mln dolarów dotacji z konta biznesmena, który nie tylko inwestuje w San Lorenzo, ale także w siatkarski klub Drean Bolivar, który zszokował świat zatrudnieniem słynnego Giby. Prezenter słynnego w TV "Showmatch" stara się jak może, ale póki co drużyna aktualnie zajmuje 16 miejsce w lidze i 17 w tabeli spadkowej (od tego sezonu, z pierwszej ligi spadają trzy ostatnie zespoły). Mająca nóż na gardle ekipa z dzielnicy Boedo, nie zwiastuje jednak poprawy, swojej amatorskiej kopaniny. I właśnie dlatego w motywacji, ma im pomóc wspomniany Tinelli, który już zapowiedział częstsze wizyty na treningach pierwszego zespołu.

- W Botafogo nastrój azjatycki, czyli jako-tako. Co prawda ambicje klubu na Copa Libertadores są spóźnione, ale mając jeszcze 11 meczów w lidze do rozegrania i raptem 6 punktów do odrobienia względem Vasco, mają o co walczyć. Jednak od czterech meczów drużyna nie wygrała w lidze żadnego meczu, co wywołało kontrolowaną (słowo klucz) złość na dzisiejszym treningu w Clarencie Seedorfie. Swoją oratorską mową. zrugał słabo starających się kolegów, co trener de Oliveira z uśmiechem skwitował... klepiąc Holendra po tyłku. O tym, jak przyjemne jest macanie po dupsku taką sławę, pewnie się nie dowiemy. Ale na pewno motywacja rodem z Surinamu, będzie potrzebna na mecz z liderującym Fluminense. Z tym Fluminense to doprawdy mam jednak zgryz. W lidze liderzy, grają solidnie i mało widocznych wpadek, ale jak sobie przypomnę ich biedotę z Libertadores, to zaczynam się śmiać. Owszem, liga rządzi się swoimi prawami, bo personalnie klub aż taki cienki nie jest (Deco, Fred, Thiago Neves, Wellington Nem, Diego Cavalleri), ale pomysły na grę mają zaiste defensywne. Ale chętnie obejrzę sobie ten mecz, z takim samym nastawieniem jak Santosu z Internacionalem. Kiedy myślę Santos, to mówię Neymar i nie bez przyczyny. Bez niego grają słabo i brzydko wyglądają. Oto sposób, jak uzależniona od jednego gracza drużyna, wygląda jak facet schylający się w publicznym prysznicu po mydło. W teorii, na ten moment czeka przyczajony za rogiem Internacional, który stawia na sprawdzone postaci, jak chociażby Leandro Damiao, D'Alessandro, Nei, Forlan, Guinazu (tak wiem, Argentynie guzik taki potrzebny) czy Datolo. Choć to właśnie Forlan do spółki z resztą stranierich czują się molestowani, albowiem ich gra jest grzecznie mówiąc - usypiająco beznadziejna. Zwłaszcza Urus Diego zawodzi, z raptem trzema trafieniami w lidze, ciągnąc wątek słabej formy jeszcze z czasów gry w Interze, ale tym włoskim. W każdym razie Brasileirao w ten weekend, będzie miał ze mną sporo do czynienia. Wam także polecam, żebyście się nie truli ciągle, tylko europejskim dymem hiszpańsko-angielsko-włosko-polskim.

- Wieści może i ocierające się o świat plotek, ale warto o tym powiedzieć, coś niecoś. Juan Roman Riquelme, który jak pisałem niedawno, wziął się za intensywniejsze trenowanie, był dziś widziany na Villa Olimpica, czyli ośrodku treningowym Velezu Sarsfield. Tam podziwiał swojego młodszego brata Sebastiana, który grając w juniorach Argentinos, przyczynił się do zwycięstwa nad gospodarzami 2-1. Jedną z bramek strzelił wspomniany braciszek Romka, chcący pokazać się z jak najlepszej strony. Riquelme, który oficjalnie wpadł pogadać owszem z Sebą, ale Sosą (bramkarz Velezu, który zrobił nie małą aferę kontraktową z Boca) był witany na obiekcie gromkimi brawami. Podobno złożono mu hołd i modlono się w jego intencji, ale bardziej istotne było dla Maga, oglądanie kolejnego piłkarza z klanu Riquelme. Czy był zadowolony? Podobno tak, choć nie omieszkał w swoim stylu, wytknąć paru błędów młodemu adeptowi piłkarskiemu. Potrzebne dowody? Oto i one:

Riquelme: Spójrz nosicielu mojej yerby. Tam sobie kiedyś dupczyłem za młodu.

- Temat plejadowy zakończę Neymarem, którego wszędzie pełno, lecz nie na boisku (zwłaszcza w barwach Santosu). Jako, że ostatnio dostał czerwoną kartkę i 4 mecze pauzy, postanowił wziąć udział w kolejnej reklamie. Tym razem Kibonu, producentowi lodów, który od 1997 roku przeszedł pod władanie Unileveru (to Ci od Algidy, Domestosów, Axe'a czy mydełka Dove). Główną jej twarzą ma być oczywiście piłkarz, a najlepiej taki, który jeszcze za małego opychał się słodkościami. Zdjęcia z gwiazdą brazylijskiej piłki (to można spokojnie napisać, wszak taki ma w kraju swój status) w roli głównej, są komiczne, kolorowe i co ważne... urokliwie fajne. Neymar czuje się jak ryba w wodzie (nie wiem, czy wiecie ale Santos ma pseudonim Peixe czyli... Ryba) i świetnie się ze swojej roli wywiązuje. Gdyby nie piłka, pewnie byłby modelem na wybiegu w Paryżu, Mediolanie, Ulm czy Odessie. Bo nie mam żadnych wątpliwości, chłopak w reklamach sprawdza się doskonale. Sam piłkarz chwali zaś sobie lato, gorąc i pyszne lodziki z dzieciństwa, czyli bardzo przyjemny okres z jego życia... Dlatego na wieść o tym, że będzie mógł do tego powrócić, szeroko się uśmiechnął i przebrał w różne śmieszne ciuszki. Oczywiście nic to, przecież reklamy lodów, od zawsze były pozbawione jakikolwiek podtekstów erotycznych. Na dowód moich racji, spójrzmy sobie na to zdjęcie:

Hey skarbie, czy nie zechciałabyś ze mnie wydoić wszystkich soków?


PS W każdy czwartek, spodziewajcie się takiego małego przeglądu wiadomości. Będę możliwie starał się nieco rozszerzać zasięg pochodzenia newsów, dlatego nie będzie to tylko argentyńsko-brazylijski miksu.



Opatrzność czuwa i reaguje!!!

Chwała temu, który sprawił, że elektronika znów przegrała z matką naturą!


No panowie, to sobie pograliśmy...


Tym razem mecz pomiędzy Argentyną a Brazylią nie odbył się z powodu awarii oświetlenia w trakcie odgrywania hymnów narodowych (och jakie to patriotyczne, emocjonalne i podniosłe!!!). Co prawda po kilkudziesięciu minutach, udało się co prawda odpalić górne oświetlenie, ale jeden z jupiterów niewzruszony dalej nie chciał oglądać szykowanej wielkimi krokami, nędznej kopaniny. Piłkarze jeszcze przez dobrą godzinę na murawie grali w dziada, aż w końcu sędzia w towarzystwie kapitanów obu ekip, podjął decyzję o odwołaniu spotkania. Przy ogromnym niezadowoleniu kibiców, piłkarze opuścili boisko, a usterka dalej pozostała nie naprawiona.

Szukanie winnych zaistniałej sytuacji już się rozpoczęło, choć na dobrą sprawę i tak całe szczęście, że nikt nie musiał tego spotkania oglądać. Canarinhos, żeby jednak nie wyjechać ze stadionu głodni piłki, zjedli w zastępstwie coś równie okrągłego a mianowicie... pizzę. Argentyńczycy ograniczyli się jedynie do powrotu do domu, albowiem rozdawanie autografów rozwścieczonym kibicom, było nie najlepszym pomysłem. Choć szkoda, bo przynajmniej kilku z nich zrobiłoby sobie zasłużoną przerwę od gry w kadrze.

Jak zapowiedział Juan Carlos Crespi, który reprezentował AFA w tym meczu (jednocześnie viceprezydent Boca Juniors), zostanie przeprowadzone wnikliwe śledztwo, jednocześnie informując, że końcowy zwycięzca tego klasyku zostanie wyłoniony drogą konsultacji z CBF.

Z kolei Andre Santos reprezentujący CBF w tym spotkaniu, zaznaczył wyraźnie, że rozegranie tego spotkania w innym terminie nie wchodzi w grę, gdyż:

- Nasz kalendarz na ten rok jest już przepełniony. Nie ma technicznej możliwości, rozegrania tego spotkania w tym roku.

Najbardziej w tym wszystkim szkoda jedynie kibiców, którzy na darmo przyszli sobie pooglądać piłkarzy dłubiących w nosie, poprawiających makijaż czy tańczących do przeboju Michela Telo z wakacji. Co prawda byli naiwni wydając te 70 pesos (najtańsze bilety), ale skoro już pofatygowali się na stadion, to choć należy im się odszkodowanie. O tej sprawie zadecyduje już AFA, lecz należy się spodziewać, że zwrot kasy to ostatnia rzecz, jaką chcieliby zrobić.


Odkąd Rayo Vallecano było prekursorem, tak dziś awaria oświetlenia stała się nowym trendem na boiskach całego świata. Lubię awangardę tej klasy.

środa, 3 października 2012

Stawka większa od śmiechu

Związku z dzisiejszą Ligą Mistrzów, wielu fanów piłkarskich raczej nie zmieni swoich planów na wieczór. No chyba, że chętnie go sobie wydłużą w oczekiwaniu na godzinę 3:00 w czwartek czasu polskiego. Wtedy to w Argentynie w malutkiej Resistenci, dojdzie do Superclasico, pomiędzy gospodarzami a jej odwiecznymi rywalami - Brazylią. Jako, że nie jest to termin FIFA, oba kraje mogą przystąpić do tego spotkania wyłącznie w składach krajowych. Zanim dopadnie nas atak śmiechu, który może zakończyć się śmiercią, przyjrzyjmy się "wynalazkom" profesorów Alejandro Sabelli i Mano Menezesa:

Argentyna:

Oscar Ustari - Gino Peruzzi, Lisandro Lopez, Seba Dominguez, Leandro Desabato, Clemente Rodriguez - Maxi Rodriguez, Rodrigo Brana, Pablo Guinazu - Juan Manuel Martinez, Hernan Barcos.

Ustawienie 5-3-2, bardziej znane jako 7-1-2... Gospodarz meczu, "wielka" Argentyna w meczu z Brazylią desygnuje skład tak idiotyczny, tak poroniony i tak ułożony, że ręce opadają. W teorii, widzimy trzech kadrowiczów (Clemente, Brana, Guinazu), którzy od dawna figurują w notesie Sabelli, ale aktualnie będący kompletnie bez formy. Niech nie zdziwi was ślepota trenera, który uparcie ich powołuje do tej niby normalnej kadry z Leo na czele. W lidze wiedzie im się katastrofalnie, kibice w klubach drwią z drewnianych amatorów, poruszających się w slow-motion. Jak bardzo źle? Bardzo źle. Ze swoich zadań nie wywiązują się wcale, grają na alibi i jeszcze nawet gotowi są wysadzić własnego trenera (vide Clemente w Boca, sytuacja analogiczna jak w Wiśle Kraków), bo ma inne zdanie od nich (choć to temat na oddzielną dyskusję). Dla takich gości, już tuż przed wejściem na obiekt powinno się wywiesić tabliczkę "Wstęp wzbroniony" i poszczuć psami, gdyby to ostrzeżenie zignorowali. 

Pewną wątpliwością pozostaje jedynie Lopez, albowiem trener ma jeszcze pomysł z wystawieniem nominalnego enganche w osobie Waltera Montillo. Prawdopodobieństwo jednak tej zmiany wynosi 0,0000000000000001%

Żadnych argumentów trener nie dostarcza także na ofensywę, gdzie za wspomniane kreowanie gry mają odpowiadać Maxi, Martinez i Barcos. Przy zerowym wsparciu u reszty kolegów, wypady na bramkę Kanarkowych, należy traktować jako misję samobójczą. Nominalny skrzydłowy, rezerwista w Corinthians i całkiem skuteczny gość w dołującym Palmeiras nie zwiastują słońca nad prowincją Chaco. 

Jakie to czasy nastały, żeby Argentyna musiała być nastawiona tak defensywnie do rywala... nawet Helenio Herrera się w grobie przewraca, intensywnie wymiotując, gdyż nawet on w swoich perwersyjnych myślach nie stosował aż tak defensywnego catenacchio.


Brazylia:

Jefferson - Lucas Marques, Rever, Dede, Fabio Santos - Paulinho, Ralf - Lucas, Jadson, Neymar - Leandro Damiao.

Menezes na razie nie ma za dobrej prasy. W mediach jak i sami kibice są nastawieni do osoby szkoleniowca  delikatnie mówiąc negatywnie, który przynosi więcej wstydu niż chwały. Porażka w Copa America, przerżnięta Olimpiada - to nie tak miało być, a stało się zgoła odwrotnie. Totalna klapa nie zniechęca Mano, a mecz z Argentyną generalnie w kraju, kwituje się jedynie szerokim ironicznym uśmiechem. Nikt, tak na dobrą sprawę nie interesuje się aż tak bardzo tym meczem, nawet jeśli jest to odwieczny rywal. 

Gwoli formalności, wykonawcy jak i ustawienie sugerują, że jeśli Canarinhos nie wygrają tego spotkania wynikiem nie większym niż 4-0, to należy uznać to za kompromitację. Przy przestraszonym rywalu, który nawet nie udaje, że się tylko broni, Neymar i spółka będą kontrolować grę nie dopuszczając zbytnio do kontrataków. 

Właściwie to wszystko powinno zostać zatrzymane już na połowie boiska, gdyż Ralf i Paulinho, którego ŁKS wyparł się więcej razy niż Św. Piotr są po prostu na tle rywali po prostu za dobrzy. Za mocni, żeby dawać się ogrywać paralitykom na wózkach inwalidzkich. I za mocni, żeby plamić kanarkową koszulkę. 



Mecz, który stanowiłby pewien wymiar porównawczy zawodników krajowych na tą chwilę pokazuje, że Brazylijczycy mieliby powody do spokoju. Lecz niestety Mano, jak i Sabella po drugiej stronie barykady takiej możliwości nam nie dają swoimi wyborami kadrowymi (przynajmniej w pewnej części). Ba, w Kraju Kawy częstym tematem jest raczej sens zabierania klubom takich graczy jak chociażby Neymara czy Lucasa na mecze kadry, kiedy sami mało co grają w lidze. 



Mój typ: 4-1 dla Brazylii. Bramkę dla Argentyny strzeli "niesamowity" rezerwowy o bliżej nieokreślonym nazwisku.

wtorek, 2 października 2012

Riquelme? Esta Feliz?

Wczoraj Boca pokazała, że jest "Barceloną posiadania piłki". Jak to możliwe? Otóż w meczu z San Martin wykazano, że Los Xeneizes przez 71% czasu meczu, mieli przy swoich nogach futbolówkę. Niestety nawet to nie przysłoniło obrazu nędzy i rozpaczy, kiedy to podopieczni Falcioniego TYLKO zremisowali z drużyną z prowincji 1-1. Lecz ten wpis (krótki) nie będzie dotyczył Boca jako całości a pewnej jednostki...


Ten gość, który na plecach ma wykaz firm sponsorujących (hojnie!) argentyńską reprezentację to nikt inny jak... Juan Roman Riquelme. Czy ktoś myślał, że od czasu zawieszenia umowy z Boca będzie jedynie robił grilla rodzinnego i oglądał tv z piwem w ręku? Oczywiście, na to może sobie pozwolić, ale aktualnie piłkarz wciąż nie zakończył kariery, a mimo jego zapowiedzi... wciąż chce ganiać za łaciatą. Ćwiczy, biega, wyciska - to i jeszcze więcej robi Roman, kiedy wszyscy jeszcze drzemią lub idą spać. Tak, od 5 czerwca, kiedy obwieścił światu (a zwłaszcza mi) smutną nowinę, naród argentyński musiał dzielnie to przyjąć na klatę. Dzieci nie chciały chodzić do szkół, a ich rodzice zamykali się w piwnicy, byle tylko nie wyjść do pracy. Ale dziś piłkarz wraca (a podobno wrócił już wcześniej, tylko ktoś teraz na to wpadł) do intensywniejszych zajęć, które mają doprowadzić do tego, by już w 2013 roku świat znowu miał ujrzeć maga w akcji.

Oczywiście jest też opcja, że Roman od tak sobie ćwiczy, bo nie mógł znieść widoku Ronaldo (tego z Brazylii) i postanowił zadbać o swoją sylwetkę. I wcale nie planuje powrotu na murawę... Ale dla nie wierzących, jeszcze jedna fota z owego wydarzenia...




PS Po meczu Xeneizes z San Martin, kibice zgodnym chórem przez 10 minut śpiewali: "Riquelme! Riquelme!" nawołując jego magiczną wysokość, do powrotu na ukochaną ziemię Bosteros. Czy wzruszony Romek nie dotrzyma słowa i wróci ratować swój klub? Warto nadmienić, że Riquelme już łamał obietnice, kiedy wrócił do kadry Albicelestes po nieudanym mundialu w 2006 roku za namową Alfio Basile. Zmiana decyzji zajęła mu nieco ponad rok...