czwartek, 29 marca 2012

Szturmem zdobyć Niemcy!!!






















To podobno nie jest fotomontaż, a czysta prawda. Boca Juniors została zaproszona na towarzyski turniej, który między 10 a 15 lipca odbędzie się w Kolonii, czyli w miejscu, do którego jeżdżą wszystkie polskie dzieci na wakacje (suchar). Oczywiście od samego zaproszenia, do jego potwierdzenia droga daleka (klub oficjalnie milczy), ale wszystko wskazuje na to, że będzie to jedyny sensowny (z całym szacunkiem) klub, jaki na tym turnieju może się pojawić i jeszcze zagrać. Widać gołym okiem, że resztę gości z Europy (bezdomnych) zbierano z ulicy i ładowano po kolei, do ciężarówek na plantację rzepaków. Na zdjęciu, zresztą lista gości prezentuje się następująco (dla tych, co nie znają się na znaczkach):

- FC Koeln (Gospodarz kolonii)
- VfB Stuttgart (Szwaby)
- FC Kopenhaga (Gang Olsena)
- Boca Juniors (Wycieczka z zagranicy)
- FC Kaiserslautern ("czerwone diabły")
- Sevilla FC (Wymiana studencka z Andaluzji)
- FC Mainz (Tu na żywo, nadaje dla was ZDF)
- Dynamo Moskwa (Policyjna straż nocna)

Oczywiście każdy zada sobie pytanie, czy Boca opłaca się jechać, na tak nieekskluzywny turniej do Niemiec. Jeśli ktoś miał wątpliwości, to natychmiast je utracił. Xeneizes mogą otrzymać górką kilkaset tysięcy ojro (na pokazówki, nie lecą za darmo), a resztę wraz z pucharem mogą już zdobyć na własną rękę. Nawet jak sportowo dostaną wycisk, to nie ulega wątpliwości sprawa, dotycząca czynnika ekonomicznego, który jest dla wszystkich najważniejszy. Osobiście cieszę się, że latynoskie kluby coraz częściej nawiedzają z większą ochotą Europę, gdyż to jedyna możliwa okazja na poznanie czegoś, co można zobaczyć jedynie po 23...


PS A tak przy okazji, dziś Boca zmierzy się z Arsenalem o 0:45 czasu polskiego w Copa Libertadores, który ma już coraz mniej wątpliwości, co do klubów, które niedługo mogą awansować do fazy pucharowej. Dla Xeneizes to mecz pod presją wyśrubowanych oczekiwań kibiców, albowiem pożegnanie się turniejem już w fazie grupowej może kosztować piłkarzy trwałym uszkodzeniem ich samochodów oraz domów...

środa, 28 marca 2012

Brazylijscy samarytanie

To z jednej strony durne i nierozważne, a z drugiej obrazujące jak postrzega się piłkarza w Kraju Kawy. 30-letni Adriano Leite Ribeiro, człowiek przeklęty, zmanierowany, bucowaty, wieczny imprezowicz o twarzy ukazującej jego nabrzmiałe ego. Niedawno Corinthians przegonił imitację piłkarza z klubu po tym, jak nie stosował się do diety, a wręcz czegokolwiek co jest zalecane przez lekarzy i działaczy. Na nic zdawały się prośby i kolejne PR-owe gierki samego piłkarza ze łzami w oczach błagającego o litość, wybaczenie i kolejną szansę. Wyjątkiem, do którego stosował się zawsze był seks, temat tabu dla zakonnic, w którym Adriano brylował, ale w nadmiarze. Nie zrozumcie mnie źle, niech sobie nawet sprawia przyjemność i 21 razy w tygodniu. Pytanie tylko, czy on zasługuje jeszcze na to, by ponownie podać mu pomocną dłoń? Czy można wiecznie, być złym, by zawsze było to wybaczane? Kurde, to zbyt ocieka wątkiem religijnym... niech to szlag.

Adriano to dylemat milionów kibiców w kraju i za granicą (oczywiście fanów). Z jednej strony talent czystej wody, z drugiej korzystający z życia awanturnik. Niby klasyk pośród brazylijskich boisk, biorąc pod uwagę lata wcześniejsze i osobistości takie jak Romario, Edmundo czy od biedy Ronaldo. Tak, Canarinhos z tej najwyższej półki, oprócz wysokich umiejętności do gry w piłkę, posiadali także dzikie charaktery, pod którymi na pewno nie podpisze się dziecięca szkółka piłkarzy Barcelony. Czy to wirtuozi, magowie, jak każdy sobie tak nazwie, nie ulega wątpliwości, że tylko i wyłącznie za sprawą piłki, wybaczano im wszystko. No prawie, ale zdecydowaną większość. Los Adriano skojarzył po raz trzeci z Flamengo Rio de Janeiro. Klubie w którym dorastał i wracał po mistrzowską koronę. Na razie przybył jedynie potrenować, bo gdy wróci do swojej "świetności" z lat przeszłych, to podpisze trzyletni kontrakt opiewający na śmieszne 350 tysięcy dolarów rocznie. Wydaje się to małym ryzykiem finansowym, lecz biorąc pod uwagę jeszcze, jacy gracze przywitają go z otwartymi ramionami... 

Fla jest klubem, który ma już swoim utrzymaniu Ronaldinho i Vagnera Love, a więc przodowników w balowaniu i tylko rekreacyjnie kopiących piłkę. Jeśli z podobną ochotą przyjmą i kolejną osobę z tej samej półki, to skala zjawiska przeniesie się na innych graczy. W końcu, będą mogli wejść wszędzie, bo za znajomego mają Ronniego, czy Imperadora. Oczywiście, są dorośli a ja nie jestem Dorotą Zawadzka, by im czegokolwiek zabraniał. Mogą robić, co zechcą... Ale skoro już mają w ten napompowany świński narząd kopać za pieniądze, to niech to robią profesjonalnie, jak na zawodowców przystało. Zresztą ten zawodowy styl prowadzenia się, chciał przestawić w graczach z Rio, były już trener Flamengo - Wanderley Luxemburgo. Lecz, wówczas Ronaldinho poskarżył się mamusi Patrici Amorim i ślady próby postawienia sobie za cel coś więcej niż utrzymanie w lidze, spełzły na niczym. Teraz Adriano, na luzie będzie przestawiał sobie meble, udawał, że jeszcze mu się chce... Choć co to będzie, jak zrobi wszystkim psikusa i jeszcze, będzie chciał ratować cokolwiek ze swojego talentu? Jeśli tak, to tylko na wzgląd swojego widzimisię oraz klubu. Ale nawet taki scenariusz, to by i Stanisław Lem nie wymyślił.

O samym piłkarzu napisano już wiele, a powielać tych jego problemów nie będę. Każdy wie (zwłaszcza w Europie) z kim mamy do czynienia. W Brazylii, jak i w de facto wszystkich państwach Ameryki Południowej, piłkarz to zawód marzenie, wywyższany od wielu innych i stawiany za wzór. W Europie, Adriano jest skończony, nikt już mu ręki nie poda. A na pewno, nie uczyni tego tak jak AS Roma, przy osobie, której decydowała się na transfer "Imperadora", podawano środki odurzające, popijając przy tym spirytusem. Tam samarytanie, na pewno nie pracują. Co innego w Brazylii... Wybaczamy Ci o drogi Adriano... No ile można? Przecież, on się nie zmieni... nigdy.

wtorek, 27 marca 2012

Głową w mur

Dziś nie będzie powiewu szokujących informacji. Bardzo krótko. Bo praktycznie to co zostało powiedziane...

- Chile zostało oficjalnie i definitywnie gospodarzem Copa America 2015. Zastąpili oni Brazylię, która uznała, że "mamy full kalendarz wypełniony sutymi imprezami, więc nie ma co wciskać kolejnej", bo w końcu turniej wypadał pomiędzy mundialem (2014) a olimpiadą (2016). Przede wszystkim nie chodzi o to, że Kraju Kawy nie stać finansowo na organizację ważnej imprezy (i to rok w rok). Tym czynnikiem okazuje się bezpieczeństwo, bo chyba wszyscy zdali sobie sprawę, że jeśli chodzi o ten aspekt, to W Brazylii nie jest aż tak różowo, jak to w odbiornikach telewizyjnych pokazują (ale i tak nie pobiją Wenezueli, ha!). Zresztą, co ciekawe Brazylia domyślnie miała organizować ten turniej w 2019 roku, zgodnie z alfabetem... No niestety, dla miłośników mórz, nie chodzi mi tu o alfabet morsa, lecz o ten zwykły. Pierwotnie, znając nazwy państw Ameryki Południowej, tym organizatorem w 2015 roku miała zostać Boliwia. Lecz bieda, nędza oraz głód sprawiły, że nawet miłośnik piłki w osobie Evo Moralesa, nie sprawił, że obywatele tego kraju zechcą obejrzeć "wielką" piłkę tuż pod swoimi oknami. Związku z tym, pojawiła się nawet koncepcja (UWAGA) organizacji turnieju w... Meksyku a nawet w Japonii. Te naprawdę debilne pomysły są sprawką prezydenta CONMEBOLU, który słowo pieniądze zna w każdym języku świata, nawet w suahili. Nicolas Leoz, bo o nim mowa, potrafi sprzedać wszystko wliczając to samego siebie... i w sumie mnie to nie dziwi, bo ten 83-letni satrapa, swoim kunsztem i dykcją bije na głowę niejednego dyktatora czasów zmierzłych, jak i dzisiejszych. Ostatecznie wycofał się z tego i misję organizacyjną powierzył Chilijczykom. Jak Filip z konopi wyskoczyła wówczas Brazylia twierdząc, że "co tam, damy radę". No i się z tego felernego pomysłu w końcu wycofali...

- Brazylia pojawi się także i tu... a konkretnie w Polsce. Wieść gminna głosi, że czołowi zawodnicy z Kraju Kawy zameldują się 16 października tego roku we Wrocławiu tylko po to, by zjeść na trawie sushi wspólnie z Japonią. Taki zbiorowy konkurs, na jak najszybsze opędzlowanie swoich talerzy. W tym największym państwie Ameryki Południowej (pod względem ludności i wielkości), z pewnością będzie brakowało Ronaldo oraz Adriano. Zabraknie także i Romario, ale on woli zdecydowanie inną konkurencję... Ale już na poważnie. Oczywiście okazja zobaczenie na własne oczy piłkarzy reprezentacji Brazylii to rzecz przednia, wszak ostatni raz Canarinhos przyjechali do Polski dokładnie 20 lipca 1968 roku. Wówczas roznieśli w pył gospodarzy 3-6 a i piłkarze jacy wystąpili w barwach kanarkowych, to nie były żarty... Rivelino, Tostao czy Jairzinho, to tacy pierwsi z brzegu, jacy przychodzą mi do głowy w chwili pisania. Dziś za takich zawodników-przodowników w naszym kraju (mniemaniu większości), mogą posłużyć Dani Alves (fani Blaugrany w Polsce - fap, fap. Tylko przy Messim skala zjawiska jest większa), Neymar (Nossa, nossa...) czy Kaka (czy ktoś zdaje sobie sprawę, jak wygląda brazylijska... nie, to zbyt obrzydliwe). Jak będzie, oczywiście czas pokaże. Mam nadzieję obejrzeć to spotkanie na żywo prosto ze stadionu, bo reprezentacji latino w naszym kraju prędko nie ujrzymy.

poniedziałek, 26 marca 2012

Copa mości panowie cz.2

Grupa 5
1. Vasco da Gama 7 PKT 7-5
2. Libertad 7 PKT 7-5
3. Nacional Montevideo 3 PKT 3-4
4. Alianza Lima 3 PKT 4-7


Wydaje się powoli przesądzać los tych, którzy pożegnają się z rozgrywkami o Puchar Wyzwolicieli. Tym klubem okazuje się Alianza Lima, która w czasach dzieciństwa kojarzyła mi się z firmą ubezpieczeniową (nie podam nazwy, bo nie zapłacili). Jako, że żaden związek między tymi podmiotami nie istnieje, to trudno się dziwić jak klub może skończyć zmagania grupowe. Na ich szczęście, los leży w ich nogach, przed arcyważnym meczem z Nacionalem. Jako, że oba kluby mają zaległy mecz, zwycięstwo któregoś z nich pozwoli doskoczyć do czołowej dwójki. Większe szanse daję podopiecznym Marcelo Gallardo, który od strony mentalnej zajmuje czołowe lokaty.

Z kolei Vasco i Libertad to kluby w sam raz do wyjścia z grupy. Dla drużyny pochodzącej z Rio, trudno by nie zakręciła się łezka w oku na wspomnienia, o wybuchowym prezydencie (Roberto Dinamite) czy jednym z mistrzów bicia rzutów wolnych w osobie Antonio Augusto Ribeiro Reisa Juniora... czyli Juninho Pernambucano. Właśnie ten ostatni, będąc nie tylko ostoją klubu, pamięta rok 1998. Rok w którym Vasco było najlepszym klubem na kontynencie. Nawiązanie do tej historii, będzie mimo wszystko trudne, wręcz nierealne. Gdyż, casus Riquelme w Boca, unaocznił wszystkim, że era rozgrywających tej klasy, odchodzi już w niebyt. A oddanie im wszystkiego, co posiadają sprawia, że uzależnienie gry od ich nie daje zbyt wielkich szans na końcowy triumf.

Na koniec został Libertad. Klub wiecznie solidny, któremu przypięto łatkę solidnego pechowca. Bo, niby ten zespół nie oferuje niczego ciekawego, ale jednak potrafi awansować z fazy grupowej od 2009 roku. Ta solidność, stos rzemieślników sprawia, że drużyna powinna i w tym roku tę passę przedłużyć. Dalsze ich losy, są już znane wszystkim... Jak to mawiał klasyk "było miło, ale się skończyło".


Grupa 6
1. Corinthians 8 PKT 4-1
2. Cruz Azul 7 PKT 6-2
3. Nacional Asuncion 3 PKT 4-6
4. Deportivo Tachira 1 PKT 3-8


A skoro już mowa o rzemiośle, który gromadzi punkty, grając brzydki futbol polecić mogę Corinthians Sao Paulo. Siermiężność klasy Fluminense tylko, że z lepszymi wykonawcami, przoduje w grupie szóstej, mimo, iż ich gra nie rzuca na kolana (a jeśli już to stekiem wyzwisk). W tym aspekcie przypominają polską piłkę nożną, gdzie w lidze można podziwiać takie same obrazki. Z tą zasadniczą różnicą, że tam jest większy skład drewna.

Następne miejsce okupuje Cruz Azul, który w dwumeczu z "Timao", sobie co prawda nie poradził, ale pozostałe drużyny rozstawia po kątach. Mocny skład oferuje dobrą ofensywną grę, lecz przeciwstawiając się im mocną defensywą, sprawiają wrażenie bezradnych (patrz mecze z Corinthians).

O pozostałych ekipach można powiedzieć tylko tyle, że są i mają okazję sobie pograć w rozgrywkach klubowych.


Grupa 7
1. Velez Sarsfield 9 PKT 7-3
2. Deportivo Quito 4 PKT 4-4
3. Chivas 4 PKT 2-4
4. Defensor Sporting 3 PKT 2-4


"Bo, jakby to było, gdyby wciąż było po 0-0"- Tak śpiewają kibice Defensoru Sporting.
"Fortuna kołem się toczy, czym nas Velez dziś zaskoczy" - Melodia dla uszu w Argentynie.
"Kobiety w Guadalajarze, lubią dawać po jednym razie" - Tak to wygląda w Chivas.
"Ecuador!!!!!!!" - W Quito zatrzymali się na latach 90-tych.

Jedno słowo, wystarczy do opisania tego, jak toczy się rywalizacja w tej grupie - fatum. Dla jednych, takich jak Velez, szczęśliwa wygrana w pierwszej kolejce, zamgliła obraz nędzy tego zespołu w dalszych potyczkach. Potem było już tylko lepiej i koniec końców, klub jest już na dobrej drodze, ku dalszej grze w fazie pucharowej.

Deportivo w całym tym zamieszaniu wychodzi najlepiej, albowiem ich teren (forteca), jest do podbicia wielce trudny, biorąc pod uwagę jakie zdolności ofensywne wybudzają się w tym zespole. Nawet, jeśli cała reszta to ogórki. W Chivas dla każdego jest wszystko jedno, klub może awansować lecz nie musi, bo liga ważniejsza. W takim zamęcie, chyba zawodnicy wolą ratować swoje własne tyłki i pensje o jakich marzy zdecydowana większość piłkarzy Ameryki Południowej.

Pechowcem okazuje się mały klub z Urugwaju. Pierwszy mecz udowodnił wszystkim, że nie warto wierzyć jedynie suchym statystykom. Co prawda przegrali z liderem grupy 3-0, ale przebieg meczu w żadnym stopniu, tego nie pokazywał. Od tego momentu w drużynie coś pękło i nawet jedna wygrana, na nic się im zdała. Biorąc pod uwagę trudne wyjazdy, mocno wątpliwe są ich szanse na awans. Mocno wątpliwe...


Grupa 8
1. Atletico Nacional 8 PKT 12-6
2. Godoy Cruz 5 PKT 8-11
3. Universidad de Chile 4 PKT 6-4
4. Penarol 1 PKT 1-6


Grupa śmierci z mocnym akcentem na słowo "śmierć". W żadnej innej grupie nie zetknęły się drużyny, które mogłyby pokusić się o sprawienie małej niespodzianki w Copa Libertadores. Zresztą wyniki pokazują, że coś jest na rzeczy. Ilością bramek Atletico Nacional mógłby obdarzyć, pozostałe drużyny w innych grup. Ofensywa i to zmasowana, jest miodem dla moich uszu i błyskiem dla oczu. Choć nie da się wykluczyć niespodzianki, to przypomnę, że rok temu Cruzeiro też w grupie siekało i rąbało. A jak przyszła faza pucharowa to dostali z prawdziwymi ogórkami...

Godoy Cruz jest średniakiem, który w kraju wyrobił sobie solidną markę. Pluton żołnierzy, który walcząc w ramię w ramię potrafi w Argentynie napsuć co niektórym krwi, w CL też daje radę. Remis 4-4 z Kolumbijczykami, był najjaśniejszą reklamą dla najbardziej niedocenionych rozgrywek piłkarskich na świecie. Taki futbol jest piękny, nawet jak wylewa się z niego patos.

Jednak rywal w postaci Universidadu nie złoży na pewno broni. Jako, że rozegrali o jedno spotkanie mniej, mogą jeszcze wskoczyć na drugie miejsce w tabeli, gwarantujące dalszy udział w rozgrywkach. Chilijczycy, którzy roku temu grali najbardziej efektowny i efektywny futbol na kontynencie słabo wystartowali, a dopiero potem zaczęli się prezentować na ich możliwy potencjał. Szczerze, to nawet ich widzę w fazie pucharowej, mając na wzgląd tego, że ich mecze nie są zwyczajnie nudne...

Na końcu zaś plasuje się (i pewnie tak zostanie) ubiegłoroczny finalista Copa Libertadores, czyli Penarol Montevideo. Łudząco podobny zespół jak rok temu i masa szczęścia już nie wystarczyła, by odgrywać jeszcze jakąkolwiek rolę w tym turnieju. Choć, jeszcze nie wszystko stracone, to jednak mając nóż na gardle po prostu muszą wygrać wszystko, licząc jeszcze na ewentualne potknięcia grupowych rywali. Porażka teraz, będzie oznaczała ich koniec, game over.

To jest gwarant emocji i świadomości tego, czym jest grupa śmierci. Idealnie wpisała się, więc w potyczki w grupie oznaczonej numerkiem osiem.


Na sam koniec rozkład meczów na ten tydzień:

Wtorek:
Nacional - Alianza Lima (0:15 czasu polskiego)
Deportivo Tachira - Nacional Asuncion (2:30 czasu polskiego)
Universidad de Chile - Penarol (2:30 czasu polskiego)
Środa:
Defensor Sporting - Chivas (0:45 czasu polskiego)
Universidad Catolica - Union Espanola (0:45 czasu polskiego)
Olimpia - Flamengo (3:00 czasu polskiego)
Czwartek:
Boca Juniors - Arsenal (0:15 czasu polskiego)
Zamora - Fluminense (3:00 czasu polskiego)

piątek, 23 marca 2012

Budownictwo w Argentynie




















Choć to tylko projekt, ale plany są ambitne. Blisko 3 tysiące kibiców, przy udziale władz klubowych oraz miasta zaprezentowało projekt, która stanie się faktem już za dwa-trzy lata. Tym wydarzeniem jest odnowienie starego już stadionu "15 kwietnia" w Santa Fe.

Sam obiekt, będzie posiadał dach (wbrew pozorom rzadkość w Argentynie), zwiększy liczbę miejsc o 12 tysięcy, uzyska większą liczbę krzesełek (to również nowość, bo często są wyrywane) oraz wzmocni samą konstrukcję. Ostatni raz remonty tego rzędu ławek przeprowadzano jeszcze w czasach Perona. No i na końcu sami dziennikarze, chwalący sobie... większy Press room i lożę ViPów. Można rzec, nawet El Monumental nie dostanie w najbliższym czasie takich luksusów (wzgląd na możliwości podjęcia takiej operacji).

Modernizacje, będą przebiegać stopniowo, po każdej trybunie z osobna. Wszystko zacznie się od trybuny fanatyków, która zawsze ma ten przywilej od innych, że jest lepiej traktowana zaraz po ViP-ach (czasem na równi). Do tego czasu na obiekt, będzie wpuszczana mniejsza liczba widzów, na co się fani godzą się z radością. Tym czynnikiem jest oczywiście stadion i jego końcowa prezentacja po ukończeniu prac. A, będzie po prostu nowocześnie i co w sumie ciekawe, dotyczy w sumie zespołu, który o mistrzostwo się bić nie będzie. Ani w tym, ani w przyszłym sezonie, ani za 5 lat.

Pierwszy etap prac rozpocznie się w czerwcu, a całkowity koszt przebudowy stadionu oscyluje w granicach 20 mln pesos. Rozmach może nie dotrze do świadomości społeczeństwa całego świata (czyt. mamy to w d...), ale w Argentynie odbiło się to szerokim echem. Zwłaszcza, że stadiony w Argentynie rzadko spotyka modernizacja podobnego typu co obiekt Unionu. Mimo wszystko dobrze, że obiekty stają się coraz bardziej nowoczesne. Choćby dla jednego ważnego aspektów i względu. To co prawda odległa perspektywa, ale dotyczy ona organizacji Mistrzostw Świata w 2030 roku, wspólnie z Urugwajem. Będzie to wówczas setna rocznica powstania największej w świecie (obok Igrzysk) imprezy sportowej, o czym po cichu marzą oba narody. Dlaczego? To długi temat, na który przyjdzie jeszcze czas.

Copa mości panowie cz.1

Za nami półmetek zmagań fazy grupowej Copa Libertadores. Kila meczów dało już obraz tego, czego można się spodziewać dalej, czyli momentu, gdy w grze pozostanie tylko 16 najlepszych klubowych drużyn Ameryki Południowej (plus Meksyku). Z każdej grupy tradycyjnie awansują po dwa kluby. A, więc po kolei:


Grupa 1
1. Santos 9 PKT 9-4
2. Internacional 7 PKT 9-4
3. The Strongest 7 PKT 5-8
4. Juan Aurich 0 PKT 2-9


Brazylijski duet z obrońcą tytułu na czele, przodują w stawce grupy numer jeden. Od początku było to zresztą wiadome. Tym jedynym zgrzytem został boliwijski ogórek, który zdobyte punkty zawdzięcza tylko i wyłącznie temu, że stadion ma w górach. Zresztą, jej obiekt sprawiający kłopoty, już takowym nie będzie, albowiem następne mecze zagrają na wyjazdach.

Czy Santos i Inter są świetni? Hmmm... W tak kiepskiej grupie największe trudności, sprawiły im jedynie wspinaczki wysokogórskie w Boliwii (Santos przegrał, Inter zremisował). Peruwiańczycy okazali się zaś dzieciakiem, któremu uszyto na koszulkach napis "Czerwony Krzyż"", którego pomoc w oddawaniu punktów jest bardzo honorowa. Obie ekipy z Brazylii, dysponują solidnym materiałem, który powinien do fazy pucharowej wejść i trochę zamieszać. Ba, nawet mają pojedyncze i konkretne strzelby do swojej dyspozycji - Neymara po stronie Peixe i Damiao po stronie Colorado. W bezpośrednim starciu lepiej wygląda Santos, który ma więcej do zaoferowania w ofensywie (co mecz wygrany przez Santos 3-1 potwierdził). Nawet mając koślawego i bez formy Elano, podgrzewającego ławkę rezerwowych.

The Strongest zrobił małą niespodziankę, ale remis z Interem przy kiepskim bilansie bramek, nie daje im szans  na wyjście z grupy... chyba, że wierzymy w "Impossible is nothing".

Wspominałem krótko o Juanie Aurich... Cóż, nazwa zespołu pasuje prędzej do solisty wykonującego mocny rock lub chór dmuchający we flety. Na tym, kończy się ich analiza gry i przygoda z pucharami.


Grupa 2
1. Lanus 7 PKT 5-3
2. Flamengo 5 PKT 5-4
3. Olimpia 4 PKT 5-5
4. Emelec 3 PKT 1-4


Lanus obudził się z zimowego snu pucharowego (w lidze tacy już nie są). Bezcenne punkty zarobione na Ekwadorczykach pomogło im wskoczyć na pierwsze miejsce, zwiększając szanse na awans. Co prawda Fla i Olimpia mają o jeden mecz mniej, ale patrząc na to co Ci pierwsi zrobili u siebie z Paragwajczykami... Flamengo to taki całkiem zabawny twór z trenującym od czasu do czasu Ronaldinho i Patricią Amorim, prezydent klubu, która idealnie wpasowuje się w stereotyp kobiety, która powinna zmywać gary a nie zarządzać klubem (de facto robi to jej mąż). Odkąd największej gwieździe z motywacją jest problem, tak Fla osiąga wyniki często przecząc samej sobie. Nie to, żeby mieli jakiś super skład do wygrania pucharu (ale taki Vagner Love, to jednak Vagner Love), ale przynajmniej nie do skompromitowania się... Cóż ich mecz z Olimpią pokazał, że jak chcą to potrafią dać d**y, a rewanż będzie trudny, jeśli motywacja znów nie będzie odpowiednia. Bo kiedy trenerem zespołu jest Joel "kocham wszystkie dzieci" Santana... To remis lub porażka staje się realna.

Mimo to, Flamengo powinno jakimś cudem z grupy wyjść. W innym wypadku Ronaldinho na panienki pojedzie do innego klubu. Olimpia jakoś ciuła te punkty i mecz z Fla jest kluczowy do marzeń o fazie pucharowej. To zmiksowana kompania dziadków i młodych, którzy są znani z tego, że mają koniugacje rodzinne z lepszymi od siebie (Biancucchi to kuzyn Messiego). Ale i tak, nie są źli. Bo taki Emelec to drużyna złożona z drewna i zapomnianego Luciano Figueroi, o którego formie można powiedzieć tylko tyle, że skoro w drugiej lidze argentyńskiej sobie nie poradził... to genialny w Ekwadorze nie będzie.


Grupa 3
1. Union Espanola 7 PKT 6-2
2. Bolivar 7 PKT 5-5
3. Universidad Catolica 3 PKT 4-4
4. Atletico Junior 1 PKT 3-7


I znowu Ci panowie z Boliwii. Tym razem namieszali w chilijskim pakcie i efekt jest taki, że Union z Bolivarem wypracowali już 4 punktową przewagę na Universidadem. Kto taki obraz bitewny grupy trzeciej namalował? Oczywiście sam Universidad, który solidarnie dzieli się punktami z innymi zapominając, że Wigilia nie trwa przez cały rok. Bolivar w tym zakresie okazał się jajko niespodzianką, bo choć ich twierdza im. Hermano Silesa padła przed armią Unionu, to w pozostałych meczach grali z zębem i głodem piłki. Co prawda nie ma co się ekscytować drużyną, która nawet jeśli awansuje do 1/8 finału tylko po to, żeby odpaść, ale niech element sprawiedliwości zatriumfuje, sprawiając nagrodę pocieszenia.

Na Universidad patrzy się z niechęcią. Jest to nawet sposób na torturowanie zakładników, polecam. I w sumie to mnie najbardziej dziwi, bo nazwiska całkiem zjadliwe (Campos, Alvarez, Ormeno, Andia, Ovelar) a trener z nazwiskiem dobrym do reklamy kleju (Lepe). No i niestety ich nędzne 4-4-2, modyfikowane na diament prezentuje się bezpłciowo. Bo nie wiadomo, czy to biegają faceci czy kobiety. Z grupy awansować mogą, lecz bez potknięć rywala z Boliwii pozostanie im jedynie liga.

Co do Atletico Junior, można powiedzieć tyle, że to klub przypominający auto klasy średniej. Tylko, że bez silnika i kół. Jeśli mam być szczery, to nudna grupa od której miewam mdłości...


Grupa 4
1. Fluminense 9 PKT 4-1
2. Boca 4 PKT 3-3
3. Arsenal de Sarandi 3 PKT 4-3
4. Zamora 1 PKT 0-4


Sporo humoru dostarcza natomiast grupa, oznaczona numerem cztery. Lider, który zgromadził komplet punktów gra beznadziejną piłkę, która liczy sobie trzy kontry na mecz. I ta defensywna gra sprawiła, że klub to co dostaje, od razu wykorzystuje, karząc odpowiednio wszystkich, włączając w tym Boca na ich obiekcie. To słabeusze i nawet Deco przystosował się do ich poziomu. Mimo to, mają furę szczęścia i awans na wyciągnięcie ręki. Dla Xeneizes to dramat, bo o ich formie można powiedzieć tylko tyle, że jest nijaka. Niby dłużej są przy piłce, niby rywala potrafią zamknąć na ich połowie, ale to nic nie daje, bo ofensywa obija się, razi nieskutecznością a co najmniej zachowuje się idiotycznie. Napastnicy temu winni? Tak. Mouche wiadomo, jest owieczką (bo baran to delikatniejsza forma) a Silva ignorantem, ale po "Romanowych" krzykach drużyna przestała sobie tak między sobą wierzyć. Dziś żaden z piłkarzy (za wyjątkiem Riquelme), nie ma co liczyć na podanie piłki chyba, że będzie bramkarzem. No a trener Falcioni, odgrywa przy tym tylko rolę statysty, biorąc 500 tys. dolarów za sezon. Przy takich wadach, dwie wygrane i jeden remis wita Boca z fazą pucharową. A to scenariusz najbardziej prawdopodobny do realizacji.

Arsenal z kolei to drużyna wojownicza, lecz bez wyrazistego lidera, jakiego posiada imiennik z Londynu w osobie Van Persiego. Kogoś takiego jak William Wallace, który by ich wszystkich skrzyknął w grupie i kazał spinać pośladki przeciwko możnym tego świata (ale dziś, co najmniej tym z grupy). Na razie wyszły z tego dwie pechowe porażki, ale nie oznacza to, że już składają broń. Jeśli to czynią, to jedynie po to, by dokonać rewolucji godnej ich honorowego prezydenta, który trzęsie krajową i światową piłką - Julio Grondony.

Dla Zamory postanowiłem użyć sformułowania tak obfitego, co jasnego dla ich szans i dalszej postawy w rozgrywkach o Puchar Wyzwolicieli... Adios, Zamora, Adios!

czwartek, 22 marca 2012

Skrótem przez trawnik...

Trochę się działo w świecie piłkarskim. A już zwłaszcza sporo, jeśli chodzi o Amerykę Południową. Kilka newsów, na wypełnienie powstałej luki we wpisach:

- Dzisiaj wszyscy padają na kolana przed obliczem Atomowej Pchły. Leo Messi pobił rekord zdobytych bramek w barwach FC Barcelony. Dziś wynosi on 234 bramki i na tym śrubowanie rekordu się nie skończy, bo są jeszcze inne do pobicia. Messi jako piłkarz, jest wirtuozem. W pełni kompletnym napastnikiem/rozgrywającym z Rosario, który ma u stóp cały świat. Można pisać i pisać dalej o jego wyczynach, ale po prostu mi się nie chcę. I to nie jest spowodowane lenistwem, a przesytem. Nie odmawiam mu sukcesów, które osiągnął do tej pory, mimo iż ma zaledwie 24 LATA. To jest fenomen i nie ma co się wstydzić pochodzenia i oburzać, że to piłkarz Blaugrany (dla wielu koronny dowód). Świetnie tutaj pasuje obraz porównawczy z Michaelem Jordanem (btw. moim idolem w koszykówce), który pokazuje, że znów mamy topowego sportowca, którego dokonaniami interesuje się cały świat. Nie cały, ale większość (tak demokratycznie). Nawet jak na niwie reprezentacyjnej zdobył tylko MMŚ do lat 20 oraz złoto na olimpiadzie, wciąż mówimy i piszemy o graczu, który jeszcze mistrzem świata i kontynentu może zostać (pod pewnymi warunkami). Nic mu wbrew pozorom nie uciekło, to wszystko może jeszcze zdobyć. Bo jak zdobędzie całą resztę, zostanie mu już podbój kosmosu. Ah i jeszcze ten hormon wzrostu... Był chory, cierpiał niemiłosiernie, dostawał leki i finito. Mimo iż somatotropina jest zakazana, to trudno sądzić (ba, mieć podstawy do tego), by Leo dalej sobie je dosypywał do płatków śniadaniowych jako "wzmocnienie smaku mleka". To temat rzeka, ale dziś wypada mi się ukłonić przed Leo, życząc mu, by bił dalej te swoje rekordy. I to wszystko, przyprawia mnie o dobry humor z jeszcze jednego, znaczącego (dla mnie) faktu... Te rekordy bije Argentyńczyk, nie zaś Hiszpan, Polak, Rumun czy Obywatel Seszeli... Tak, nawet dobrze, że nie Hiszpan, bo sam pamiętam doskonale momenty, w których brudne, śmierdzące ręce hiszpańskich działaczy, za obrzydliwe pieniądze, chciały znaturalizować dziecię Rosarimskie (kurde, ale klawe słowo!!! Dzwonię po prof. Miodka). Historii takich jak ta jest cała sterta, a finały miały doprawdy różnorodne. W tym przypadku nie wyszło i z tego powodu, maluje mi się na ustach uśmiech w barwach albicelestes... Gracias Leo!!!

- Wczoraj 32 urodziny obchodził za to, zapomniany już w Katalonii wirtuoz rodem z Porto Alegre, czyli Ronaldinho Gaucho. Niegdyś określano go cudem świata, dziś aktualnie namiętnie praktykujący "mamtowdupizm". Upadek, może jeszcze nie taki jak Adriano (kto jeszcze wyciągnie do tego gościa pomocną dłoń, ten ją utraci), ale z nadmiaru tego co osiągnął (a zdobył wszystko), robi sobie co chce w Rio de Janeiro. Trenuje kiedy ma ochotę, obżera się z łaknienia, przesuwa meble w klubach erotycznych od zawsze, no i gra z przebłyskami, utraconej już wirtuozerii na brazylijskiej trawie. Ale nie mogę pominąć najważniejszej kwestii. To geniusz, który posiada swoją autorską wizję świata i realizuje każdego dnia, nawet jeśli będzie to tylko zwykłe podrapanie się po tyłku. Ten gość to artysta, o zgoła odmiennym charakterze od Messiego, ale to wciąż artysta przez duże "A". Takich piłkarzy, nie można od tak wymazać z pamięci, bo to typ piłkarza, którego po prost ten futbol rajcował. Powiedziałbym nawet, że jego sposób bycia sprawił, że traktuje to jako zabawę, część jego "karnawału". Wielu pewnie to denerwuje, ale Ronaldinho swoje zrobił i zarobił. Jest panem życia i korzysta z jej uroków.

- David Trezeguet już chyba zdał sobie sprawę z tego, że River, czyli jego miłość z dzieciństwa wygląda na szczerą. Chłop jak na człowieka, który przez kilka miesięcy jedynie truchtał z wielbłądami, w drugoligowych odmętach argentyńskiego bagna odnajduje się całkiem przyzwoicie. Kilka razy już zdążył pożądlić swoich przeciwników kilkoma bramkami. I ten David nie jest wcale taki śmieszny, jak go pędzlem Gericault malował. Trzegol wygląda na pewnego siebie, coraz bardziej zazębia się współpraca jego i Cavenaghiego, co może być nawet lekką kontrowersją, ale może stworzyć w nowym sezonie (jak River oczywiście awansuje), jeden z mocniejszych duetów w lidze argentyńskiej. Dlaczego o nim wspominam? Hah, bo musiałem!!! Żartuję... Już na poważnie, myślę, że z niego będą ludzie. Nawet, jeśli metryczka robi już swoje, wbrew pozorom Trezeguet oferuje nadal sporo. Coraz lepiej czyta grę, powoli zaczyna grać z klepki z Cave, od strony kondycyjnej nie wymaga już przetaczania krwi po 10 minutach. Oraz najważniejsze: nie stracił instynktu killera. Wciąż potrafi solidnie kropnąć, czego świadectwem jest liczba strzelonych goli - 5. Co, będzie dalej? Cóż po odejściu Chori Domingueza, zrobi się luka, którą ma właśnie Francuz z argentyńskimi korzeniami wypełnić. Przy takim podającym jak Ocampos, Trezegol może już wkrótce słusznie sobie przypomnieć o swoim, nieco zapomnianym przydomku.


PS Jutro, będzie futro... Sponsorem jutrzejszego wpisu, będą literki "C" oraz "L".

czwartek, 15 marca 2012

Naga Prawda #1: Bye, Bye Universidad?

Nowy cykl staje się faktem. Nie będzie co prawda erotycznie, ale powinno być bardzo gorąco. Dziś na tapetę wędruje klub ze stolicy Peru, czyli miasta, gdzie słońce Inków parzy głowy jej mieszkańców, a zagraniczni politycy chodzą w wełnianych czapeczkach. Czy Universidad San Martin de Porres to na teraz, klasyczny przykład skrótu WTF?

Ostatnio w tym klubie działy się dość dziwne rzeczy. Już na początku roku, na jaw wyszły informacje o zadłużeniu klubu względem piłkarzy. Potem jeszcze pożyczki z banku, pobrane już w momencie zakładania klubu (2004 rok - data założenia). Przy takim chaosie, już mało kto w ogóle wiedział, co tak naprawdę się dzieje. Nadszedł dzień 20 luty i jak grom z jasnego nieba spada informacja władz Universidadu:
"Wycofujemy klub z rozgrywek ligowych i wszystkich innych w kraju, z powodu problemów organizacyjnych. Nie dotyczy to spraw finansowych, lecz tylko i wyłącznie spraw organizacyjnych rozgrywek".
No tak, te tabele spadkowe dają w kość, ale o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi?

Prezydent klubu, wspólnie z działaczami i piłkarzami spotkali się na dzień przed ogłoszeniem tej feralnej decyzji. Wcześniej bowiem, piłkarze protestowali i przez tydzień w ogóle nie trenowali. Rozmowa toczyła się dość nerwowej atmosferze, bo jak tłumaczyli to piłkarze, klub ma wobec nich należności sięgające kilku miesięcy. Działacze przyparci do muru, nie bardzo wiedząc jak się z tym problemem rozprawić, postanowił zamknąć klub na cztery spusty, a piłkarzom nakazał poszukać nowych chlebodawców. Nieoczekiwane pojawienie się ulubionego przez wszystkich komornika sprawiło, że chaos stał się faktem. Media szybko podchwyciły temat i cały kraj zalały miliony ekspertów, którzy rzucali swoje autorskie złote środki, na palący problem.

Mijały kolejne dni i 2 marca klub do spółki z FPF (Federacja Piłkarska Peru) postanowiły definitywnie wycofać klub ze wszystkiego. Jak tłumaczył to prezydent klubu - Raul Garcia:
"W tej sytuacji, było to jedyne słuszne rozwiązanie. Nie wchodziliśmy do piłki dla pieniędzy, lecz dla rozwoju piłki w tym kraju. Odejście od zawodowego futbolu, nie był spowodowane jedynie sprawą piłkarzy naszego klubu. To także prawdziwy obraz piłki nożnej w naszym kraju, który jest po prostu zły i potrzebuje zmian. To także wszechobecna korupcja, na którą lekarstwa nie znaleźli ani ADFP (Związek klubów i piłkarzy oraz organizator rozgrywek ligowych) ani FPF. Od tego, co uczyniliśmy NIE MA JUŻ ODWROTU".
Te słowa podziałały jak apokalipsa na kibiców klubu z Limy. A konkretnie studentów, gdyż klub czerpał pełną garścią swoje pomysły od prywatnego Uniwersytetu o tej samej nazwie. Swoją drogą uznawanej za jeden z lepszych w Peru. Ów studenci, którzy oprócz "nauki", imprezowali i chodzili na mecze jako wierni kibice, wiadomość ta załamała. Bo co mieliby robić w wolnej chwili? Poświęcić to na dodatkowe godziny przy książkach? "Hahahaha" - odpowiedź była oczywista. Lecz trzeba przyznać otwarcie, że klub, mimo iż założony niedawno, bo w 2004 roku potrafił zostać trzykrotnym mistrzem kraju, będąc cały czas w czołówce ligowej. Do tego jej kibice (nie tylko studenci), wiernie i z oddaniem kibicowali nowemu tworowi i co ważne, tworzyli naprawdę ciekawe oprawy.

Jeśli się jednak bliżej przyjrzymy temu problemowi, to finanse również miały swój oczywisty powód. Klub od samego początku istnienia, nie miał własnej areny i de facto ciągle grał na wyjazdach. Problem rozwiązano dopiero dwa lata temu, decydując się na wynajmowanie od Sportowego Instytutu Peru - Estadio San Martin de Porres. Jednak i tu "zapomniano" o przelewach i tu dług stał się faktem. Łącznie zadłużenie klubu przekracza kilkanaście milionów dolarów, co jest kwotą w Ameryce Południowej zabójczą, a już zwłaszcza dla takiego klubu jak popularni "Los Santos". Piłkarze rozjechali się, więc po świecie, wciąż procesując się z klubem o zaległy cash.

Tymczasem 7 marca, władze klubu spotykają się z SAFAP (organizacja broniąca praw piłkarzy w Peru) celem rozwiązania problemu. Tam padła propozycja, o powołanie komisji, która nadzorowałaby i kontrolowała klub od strony organizacyjno-finansowej. Zresztą pojawiła się nawet sugestia, by ten krok uczynić wobec wszystkich pozostałych klubów pierwszoligowych.

Wszyscy wiedzieli już, że klub przestał istnieć. Siedziba klubu nieczynna, brak sygnału w telefonach oraz brak prądu i energii. Można rzec opuszczone przez wszystkich miejsce, w którym brakuje już tylko duchów...

I nagle, 14 marca świat obiega sensacyjna wiadomość, którą przedstawi zainscenizowany dialog. Napisał ją pewien znany reżyser, za cholernie duże pieniądze:

(Puk, Puk)
Prezydent Federacji - Wejść!
Prezydent klubu - Dzień dobry, jaśnie panujący Manuelu Burgo, królu wzgórza kondora i jego gniazda.
Prezydent F. - O, gość z Universidadu. Miło mi. Coś się stało, że raczyłeś mnie odwiedzić w porze obiadowej?
Prezydent k. - Tak, bo mam dla pana wiadomość. Postanowiliśmy wrócić do pierwszej ligi.
(Całe biurko zalało się sopa a la criolla, będącej jeszcze chwilę temu w ustach prezydenta federacji)
Prezydent F. - Że co!!! Ale przecież ogłosiliście, że wycofujecie się z piłki?!
Prezydent k. - Ale my tylko żartowaliśmy!
Prezydent F. - Kurw..... mać!!!

I tak oto cudownym sposobem klub został przywrócony do rozgrywek ligowych z dniem 14 marca. Zanim to nastąpiło ADFP, przeprowadził z resztą klubów głosowanie, na którym 10 klubów było za przywróceniem, a tylko dwie (Cienciano i Sport Huancayo) wyraziły sprzeciw powrotowi Universidadu do rozgrywek. Na razie sytuacja przedstawia się tak, że klub, będzie dokładnie monitorowany a dług niwelowany w miarę możliwości. Do tego oczywiście powrót do pierwszej ligi, przy czym, jako, że rozgrywki zostały niedawno zainicjowane, pierwszy mecz oddano walkowerem. Klub, nie będzie jednak miał z tego tytułu odejmowanych punktów, co ma im dać równe szanse z innymi. Na decyzję, czekają jeszcze pozostałe dwa mecze oraz modyfikacja terminarza Campeonato Descentralizado 2012.

Trzeba przyznać, że Ci goście z Limy mają poczucie humoru. Sposób w jaki w ciągu kilku dni, sternicy klubu zmienili zdanie, dziś cytuje się, ale na stronach z dowcipami. Mimo, iż oczywistym na początku były wg. prezydenta Raula Garcii słowa: "Nie wracamy!!!", dziś śpiewa zgoła inną melodię: "Nie chcem, ale muszem".

Hahahahahaha, ale ich zrobiliśmy w jajo!!!
















Oni są chyba zmienni bardziej od kobiet...

niedziela, 11 marca 2012

Jak się protestuje w Argentynie

8 marca 2011 roku w Buenos Aires, można było podziwiać taki oto widok:


Ten na powyższym zdjęciu tłum, to kibice San Lorenzo, którzy postanowili urządzić protest. Miał on na celu zwrócić uwagę na problem przymusowej migracji, która dotknęła ten klub ponad trzy dekady temu. W całym przedsięwzięciu udział wzięło ponad... 100 tysięcy kibiców!!! Tak, to nie żart, naprawdę aż tylu barras przyszło pokazać swoją siłę i gotowość. Oczywiście pytanie, jakie zada niemal każdy odwiedzający tego bloga, będzie dotyczył jednego: O co chodzi? Czas na retrospekcję...

Dokładnie 1 kwietnia 1908 roku w Buenos Aires, założono klub piłkarski San Lorenzo de Almagro. Warto zwrócić uwagę na ten ostatni człon nazwy, gdyż to właśnie w tej dzielnicy, narodził się nowy klub sportowy. Dokładnie 8 lat później, 7 maja El Ciclon zbudował własną arenę, na której rozgrywali swoje domowe spotkania o nazwie Viejo Gasometro. Potężny, mogący pomieścić 75 tysięcy kibiców obiekt, był nazywany przez kibiców potocznie "Wembley'em dla mieszkańców". Zaś nazwa "Gasometro" odnosiła się, do pokładów gazu ziemnego, jaki rzekomo znajdował się na ziemiach, gdzie wybudowano stadion.

Ale dobry dla klubu przełom lat 60-tych i 70-tych, kończył się wraz z końcówką lat 70-tych. W Argentynie rządziła wówczas junta wojskowa, która sprawiała, że ludzie znikali i już nigdy nie powracali do swych domów. Był to także kryzys gospodarczy, który dotyczył wszystkich, a w komplecie dołączył do tego sport. W 1979 roku San Lorenzo wpadł w finansowe tarapaty, którego przyczyną było fatalne zarządzanie klubem (czyt. nieudane transfery, inwestycje nie związane ze sportem). Zadłużony i chwiejący się bokser z dzielnicy Almagro, był już liczony i to nie raz, lecz za każdym razem uciekał od K.O. Rozwiązaniem był tylko i wyłącznie inwestor, który mógłby wyprowadzić klub na prostą.

Drugiego grudnia 1979 roku, San Lorenzo rozegrał jak się potem okazało, ostatni mecz na swoim ukochanym obiekcie przeciwko Boca Juniors. El Ciclon prowadzony wówczas przez późniejszego mistrza świata Carlosa Bilardo, zremisowała z Xeneizes po wyrównanym meczu, którego świadkiem był komplet publiczności. Po sezonie zaczęła się tragedia... Oznaczona inicjałami Osvaldo Cacciatore, ówczesnego burmistrza Buenos Aires.

Cacciatore, jako marionetka junty, lubująca się w uprzykrzaniu życia mieszkańcom stolicy, dokładnie i ze szczegółami otrzymywał raporty i donosy m.in. z San Lorenzo. Kiedy usłyszał słowo "problemy", natychmiast się uaktywniał, a jak do tego dochodziło jeszcze słowo "pieniądze"... Początkowo nie dawał po sobie poznać, że chce wyrzucić klub z atrakcyjnych ziem, z których można przytulić nie małe pieniądze. W końcu miał pretekst do tego, by działać i kręcić jedne z nielicznych interesów. Początkowo jako "dobry wujek", a później jako "windykator" zaczął szantażować klub i grozić, że jeśli chcą nadal istnieć, muszą niezwłocznie sprzedać grunty i sam stadion. Kilka dni po ostatnim meczu ligowym, przyparci do muru sternicy klubu, przy udziale władz miasta, sprzedali ziemie francuskiej firmie Carrefour za 8 mln dolarów. Na konto San Lorenzo miała trafić 1/8 tej kwoty, lecz w rzeczywistości... nie trafił nawet złamany dolar. Reszta pieniędzy zniknęła w bliżej nieokreślonych okolicznościach, a trzy lata później Francuzi zburzyli stadion, stawiając w jej miejsce olbrzymi hipermarket (stoi tam do dziś, ale ceny nie takie same jak kiedyś). Historię transakcji pewnie nie poznamy nigdy, lecz sama historia zasługuje co najmniej na książkę, co sugerują kibice El Ciclon.

Po spadku do drugiej ligi w 1980 roku, klub musiał poszukać nowego miejsca. Trwało to dość długo, bo przez 13 lat klub był zmuszony ciągle grać na wyjazdach. Ostatecznie w 1993 roku znalazł się w sąsiadującym z dzielnicą Almagro południowym Boedo. Tego samego roku, klub z pomocą kibiców wybudował Estadio Pedro Bidegain, który z czasem przyjął nazwę Nuevo Gasometro. Ale przyjęcie nowej siedziby, nie oznaczało wcale akceptacji. Ba, kibice z klubem, nigdy nie pogodzili się z przymusową migracją, której można było uniknąć. Według nich, gdyby nie szantaż junty wojskowej, klub grałby tam dalej, gdzie sięgają korzenie. Ponieśli jak to określają "klęskę z globalizacją oraz brudnymi interesami wyższych tego świata".

Aktualnie klub również przeżywa nie małe kłopoty finansowe, ale jednocześnie zorganizował największą manifestację, przeciwko wypędzeniu klubu z historycznego miejsca, jakim była dla nich dzielnica Almagro. Mimo, iż nie pomaga im w tej sprawie ekspert od wypędzeń Erika Steinbach, działacze postanowili wytoczyć swoje lokalne, ale mocne działa. Oprócz władz klubowych, piłkarzy i sztabu szkoleniowego, akcję wsparł były menadżer i zasłużony dla klubu Hector Veira, kilka innych legend piłkarskich El Ciclonu oraz paru argentyńskich celebrytów. W tej śmietance towarzyskiej pojawił się nawet honorowy socio klubu - Viggo Mortensen, aktor znany z roli Aragorna we "Władcy Pierścieni". W sumie to właśnie tego ostatniego, chcą w San Lorenzo wykorzystać, w dostaniu się do Mordoru (czyt. do władz miasta).

Jak sprawa ostatecznie się rozwiąże? Pewnie pozostanie wszystko na swoim miejscu, znając argentyńską rzeczywistość. Choć rozmiar i rozmach z jakim ta akcja się odbyła, zupełnie stłamsiła trwający obok ruch feministek w dniu kobiet. Może to i dobrze, bo bardziej wyrównać, tych praw w tej wojnie płci już się nie da. A San Lorenzo, to jednak San Lorenzo...

wtorek, 6 marca 2012

Maestria czy rzemieślnicza fuszerka? Oto jest pytanie.

Dziś kolejne mecze w Copa Libertadores. Kibice tłumnie zasiądą przed telewizorami, gdyż biletów w kasach od dawna zabrakło. Ale nie powinni się martwić, przynajmniej na razie. Menu na ten tydzień jest zaiste apetyczne.

Wtorek
Penarol Montevideo - Universidad de Chile (23:30 czasu polskiego)[HIT]
Vasco da Gama -  Alianza Lima (1:45 czasu polskiego)
Union Espanola - Universidad Catolica (1:45 czasu polskiego)
Środa
Santos - Internacional (23:45 czasu polskiego)[HIT]
Deportivo Quito - Velez Sarsfield (23:45 czasu polskiego)
Boca Juniors - Fluminense (2:00 czasu polskiego)[HIT]
Corinthians - Nacional (2:00 czasu polskiego)
Czwartek
Flamengo - Emelec (23:30 czasu polskiego)


Moja uwaga, skupi się na dzisiejszej konfrontacji na słynnym Estadio Centenario. To na nim Penarol Montevideo podejmie w gościnie Universidad de Chile. Ciekawą sprawą są zwłaszcza osiągnięcia, tych zespołów w poprzednim roku. Tak mówiąc wprost, były to wyniki bardziej niż satysfakcjonujące. Ci pierwsi zagrali w finale CL z Santosem i przegrali, natomiast drudzy sięgnęli po Copa Sudamericanę rozbijając LDU Quito. W tegorocznej edycji Pucharu Wyzwolicieli trafili do grupy 8, gdzie uznawano ich za faworytów, którzy mieli rozdawać karty. Niespodziewanie, to kolumbijski gracz z Atletico Nacional powyciągał swoje asy, rzucając je na stół i śmiechy się skończyły. Dzisiejsze spotkanie, to w sumie mecz o przetrwanie, a zwłaszcza dla gospodarzy, którzy jak dotąd po dwóch spotkaniach mają na koncie... 0 punktów. Tak, ZERO punktów. Zabawne, że i ta cyfra pojawia się również, przy liczbie strzelonych goli... Nieco lepiej prezentuje się "La U", która co prawda przegrała z Atletico, lecz potem bez żadnej litości zdemolowała Godoy Cruz. Tak, więc mamy do czynienia z ofensywnym nastawieniem gości i czyhających na kontry gospodarzy. Przejdźmy zatem do oferty programowej.


Złoto i czerń, tylko węgla brak


Penarol Montevideo to legenda Ameryki Południowej. To 5-krotni zdobywcy Copa Libertadores i 37-krotni mistrzowie kraju. Oprócz tego... Bla, bla, bla, bla bla...

Tak było kiedyś, a dziś mamy już inną rzeczywistość. Popularni Carboneros postanowili, że będą stawiać na głośne nazwiska, lecz już mocno zakurzone pyłem czasu. Oczywiście, ze względów finansowych, mogły to być tylko postacie rodem z Urugwaju, których sporą paczkę zebrano już rok temu, a z którymi dotarto aż do finału... Choć trzeba uczciwie przyznać, mając ogromny bagaż szczęścia.

Z tamtego składu ubyła ponad połowa graczy, a tą nową układanką zajmuje się nowy trener - Jorge Da Silva. Całkiem niedawno zastąpił on Gregorio Pereza, który miał nie po drodze z zawodnikami. Tłumacząc na nasze: trener mówił jedno, piłkarze trenowali drugie, a jak przychodziło do meczów, to grali trzecie.

Jeśli chodzi o nominalną jedenastkę i ustawienie, to mamy do czynienia z klasowym 4-4-2, w którym czasem stosuje się romb.

----------------------------Carini---------------------------------
-----Gonzalez-----Valdez-------Silva-------Rodriguez-------
-----Albin (Aguiar)---Cristoforo---Freitas---Estoyanoff---
------------------Mora------------Zalayeta----------------------

Wygląda to dość przyzwoicie na papierze, choć jedyną wątpliwością pozostaje tylko wybór, pomiędzy Aguiarem a Albinem. Jako, że niedawno uraz wyleczył Luis Aguiar, to trener pewnie pozostawi go jako jokera, a w sytuacji ekstremalnej spuści ze smyczy. Po lewej stronie, ze skrzydła, będzie szarżował Estoyanoff (Valencia), mając za wsparcie emerytowanego kapitana Diego Rodrigueza (Schalke). Eksportowy duet w tym względzie wyróżnia się póki co tym, że rozegrali wiele spotkań w reprezentacji. Warto poprzyglądać się Sebastianowi Cristoforo, gdyż chłopak mający zaledwie 18-lat jest uznawany za spory talent w Montevideo. Gracz potencjalnie brany pod uwagę przy składzie na IO w Londynie, wyróżnia się póki co tym, że gra. Więc, będzie to dla mnie, po raz pierwszy okazja do weryfikacji jego talentu. Z przodu nieskuteczny z przymusu Zalayeta i drewniany Mora, wyciągnięty z Benfici. To nie za bardzo mocne armaty, ale kiedy mają swój dzień, mogą odpalić nawet więcej niż jedną bramką. W sumie, wygląda to na zakład specjalnej troski dla emerytów, z młodymi praktykantami do zawodu pielęgniarza. Gdyby były tam jeszcze ładne panie, to nie omieszkałbym marnować czasu na oglądanie przereklamowanej Ligue 1...

Można się spodziewać zatem kamuflażu i refleksu szachisty (btw. Penarol jest aktualnie krajowym mistrzem w szachach), który natychmiast wykorzysta potknięcie rywala.


Uniwersytet, na którym chciałoby się studiować


Universidadu de Chile, nie trzeba przedstawiać, jak i ich trenera. Ten ofensywny ogier, nie zaciąga nigdy hamulca ręcznego i gra zawsze po swojemu. Nie jest łatwo pojedynkować się z nimi, a szczególnie nie dając się im zepchnąć do defensywy. Bo, gdy już do tego dojdzie... wtedy trzeba będzie odprawić pogrzeb. Tylko, że ten ksiądz opowie jeszcze parę kąśliwych żartów o życiu pozagrobowym. Niestety, to nie jest przyjemność grać z La U, bo Sampaoli wręcz uwielbia pastwić się nad rywalem. Już na samym początku w punkcie pierwszym, każe graczom aplikować tuzin goli. A w punkcie drugim, jeszcze ich ośmieszać nietypowym rozgrywaniem piłki. Rok temu zdemolowali Copa Sudmaericanę i ligę chilijską. Nawet Marcelo Salas przyznał po tym sukcesie, że gdyby był o 15 lat młodszy, to z chęcią oddałby się trenerowi pod opiekę... Hm...

Przejdźmy do ustawienia:

-------------------Herrera----------------------
----Gonzalez-----Acevedo-------Rojas------
----Rodriguez------Diaz--------Mena--------
------------------Lorenzetti--------------------
------Castro------------------Aranguiz--------
-----------------Ruidiaz------------------------

Jest to oczywiście tylko teoretyczny wariant na dzisiejszy mecz, ale najczęściej stosowany przez trenera, czyli 3-3-1-3. Pod względem taktycznym i budowy zespołu Sampaoli jest przy Da Silvie geniuszem, niemal pół-bogiem. Jako jedyny potrafi świetnie rotować piłkarzami na pozycjach, a oni sami nie tracą nawet krzty swoich umiejętności. Odszedł Vargas? Kupujemy Ruidiaza! Ktoś jest kontuzjowany? Junior Fernandes i dobranoc! Tak, każda decyzja trenera jest przemyślana i obrócona w jego myślach po tysiąc razy. Jako umysł analityczny, miewa doskonałe pomysły, które tylko czasem nie wypalają. Nawet utratę Vargasa okupił odkryciem Juniora Fernandesa, ale na wszelki wypadek sprowadzono nie mniej zdolnego zadaniowca Ruidiaza. Wszystko tu jest dokładnie zorganizowane, a piłkarze Universidadu mają wszystko jasno podane na tacy. Sampaoli nie smęci jak stary dziad, który tylko puszczać bąki potrafi. Ale za to potrafi skomplikowaną rzecz, wytłumaczyć w sposób tak banalny, że aż zaskakujący (to ostatnie słowo dotyczy rywali). Warto odnotować, że w porównaniu do roku 2011 ubyło tylko dwóch ważnych piłkarzy: wspomniany Vargas i Marcos Gonzalez (Flamengo). W pozostałych aspektach trener załatał dziury i po wpadce z Atletico Nacional, teraz nie zamierza się bawić w ciuciubabkę. Zresztą te sado-maso w nieprzyjemnym stopniu poczuł Godoy Cruz, którego u siebie rozbili 5-1. Całe to ustawienie zwiastuje ofensywną piłkę i nie będzie tu miejsca, na liczenie punktów do tabeli.

Wszystko to co przedstawiłem, ma formę jedynie powierzchowną. Lecz to własnie dziś przekonam się, czy Universidad jest taki groźny, jak go Penarolem malują...

poniedziałek, 5 marca 2012

Kuriozum argentinum

Choć jeszcze czwarta kolejka meczów nie dobiegła końca, to już teraz emocji nie brakowało. Lecz muszę co po niektórych zmartwić, bo nie chodzi mi o cudowne gole z przewrotek, z połowy boiska czy piętką z 80 metrów. Raczej o brutalną grę...

Zielono mi, oj zielono...

Wpierw zacznę od meczu, nad którym unosi się zapach korupcji, czyli San Martin SJ - Estudiantes La Plata. Spotkanie obu drużyn, było zaiste dość ciekawym przeżyciem, bo ilość marnowanych akcji przez gospodarzy dosłownie szokowała. A piszę tu o akcjach, typu "nie trafić do pustej bramki z 3 metrów...". Jak jeszcze doliczymy do tego, że San Martin robił to celowo... Za szerszy komentarz do tego meczu, niech posłuży jedyny gol z tego spotkania, samobójczy Diego Sosy. (Akcja zaczyna się od 0:12)


Sam nie wiem, co ten Sosa planował zrobić. Przypatrzcie się uważnie jego reakcji w momencie, w którym piłka zmierzała w jego stronę. Już przy strzale widać, że zawodnik uderzył futbolówkę czysto, więc o przypadku nie może być mowy. Natomiast reakcja po samobójczej bramce... On na bank, brał lekcje w hiszpańskiej szkole aktorskiej! Perfekcja! Oscara mu!

Te i inne atrakcje stanowiły mocne dowody, dla spragnionych fanów teorii spiskowych. Zresztą nawet gazety, dość niewinnie, ale jednak przyznają, że mecz w wykonaniu gospodarzy był dziwny. A już wielkim znakiem zapytania jest fakt, jakim cudem to spotkanie przegrali? Nie trafiali do bramki, bo chcą być honorowi? Czy może sobie myślą, że dostaną dotacje z UNICEFU? Na wszelki wypadek, obejrzę to spotkanie jeszcze raz i sprawdzę kursy u bukmacherów. Bo nie chcę mi się wierzyć, że ten samobój, jak i indolencja w ofensywie San Martin, była tak po prostu przypadkowa.

Mało kulturalny Camoranesi

Samych czerwonych kartek w tej kolejce pokazano aż siedem. W meczu Tigre z Lanus, była tylko jedna, choć nie obyło się też, bez cienia kontrowersji. Pierwszą był Diego Morales, który już w drugiej minucie meczu, wbiegł w pole karne przeciwnika. Nieudolnie interweniujący Carlos Izquierdos, przegrał pojedynek bark w bark z rywalem i na końcu jeszcze pochwycił go za koszulkę, lecz nie za mocno. Chwilę potem zawodnik Lanus wywraca się, a gracz Tigre się zatrzymał. Zaczął głośno wrzeszczeć jak kobieta podczas porodu i wymusił na arbitrze podyktowanie rzutu karnego. Skutecznie zresztą wyegzekwowanego przez samego poszkodowanego.

Ale jeśli myślicie, że był to koniec przygód, to jesteście w błędzie. Wcześniej bowiem zawodnicy Lanus rozdawali łokcie w twarz, w ramach solidarności z biednymi mieszkańcami Indonezji. Ale w 86 minucie w rolę nikczemnego oprawcy, wcielił się włoski macho i argentyński romantyk w jednym - Mauro Camoranesi. Postanowił on z prawej strony boiska, zaatakować rywala ze skrzydła. Minął bez problemów jednego z przeciwników i ruszył dalej, jednocześnie wypuszczając zbyt daleko piłkę od siebie. Ruszający przed nim Gaston Diaz, uprzedził go i wybił piłkę, lecz krewki italiano-argentino nie odpuścił... W futbolówkę co prawda nie trafił, ale w nogę rywala trafił jak najbardziej. Mianowicie wdepnął w nią z całych sił, a sędzia nie okazując skruchy, pokazał kartkę koloru czerwonego. Niewzruszony Mauro opuścił boisko i pewnie nie oduczy się tego, że ma kopać w piłkę, nie zaś w rywali. Podobno jednak żadnej kary, poza pauzą jedno meczową nie otrzyma, ale powoli staje się największym ligowym rzeźnikiem. Mimo to, wciąż uważam go za jednego z najlepszych DM w lidze.

Omawiana akcja z Mauro zaczyna się od 2:16. Na samym początku macie zaś, ten feralny rzut karny. Czy słuszny?


Dominacja po genueńsku

Boca Juniors to zespół koncertowy... I nie mam na myśli formy poszczególnych wykonawców czy ich stylu, ale efektów końcowych. A tym są brawa publiczności. Nie wiadomo do końca, czy ten fenomen bierze się ze słabości ligi czy potęgi Boca, ale przynajmniej jest ktoś lepszy od Barcelony czy Realu w jednym względzie... seryjnie nie przegrywa meczów.

W chwili pisania tego wpisu, niestety nie mogłem odnaleźć odpowiedniego materiału wideo, który pokazałby wszystkie trzy czerwone kartki z tego meczu. Możecie mi uwierzyć (lub nie) na słowo, że wszystkie są efektem głupoty. Konkretnie głupoty rozżalonych zawodników El Ciclon, którzy musieli wyładować swoją frustrację na przeciwnikach. Najpierw był to Gabriel Mendez po chamskim faulu na Sanchezie Mino, a potem bójka Bueno z graczem Xeneizes - Insaurralde. Całe trio opuściło boisko, ale tylko feralny kartkowicz Insaurralde, mógł się po meczu uśmiechnąć. W końcu jego drużyna nie przegrała już 33 meczu w lidze...


Zbierzmy wszystko do kupy. Wszystkie omawiane spotkania, stały na przeciętnym, w porywach do przyzwoitego poziomu. Estudiantes dalej gra w kratkę, z wyjątkowo niestabilną formą. Lanus wyglądał tak, jakby ktoś w samochodzie wymienił silnik na niewłaściwy (swoją drogą, na ten mecz sporo zmian w składzie związku z grą w CL). A Boca? Boca wciąż jest taka sama...


PS A nagrodę św. Eberharda kolejki zgarniają Roberto Nestor Sensini i Frank Kudelka. Za co? Otóż Sensini wraz ze swoimi podopiecznymi z Colonu, spóźnił się na wyznaczoną godzinę meczową (17:00 czasu argentyńskiego). Sędzia Nestor Pitana od razu wysłał go na trybuny, a sprzeciw tej decyzji wyraził trener gospodarzy Unionu - Kudelka. Arbiter postanowił również... i jego wyrzucić z ławki trenerskiej! Tym samym obie drużyny w derbach Santefesino, grały od początku, bez swoich szkoleniowców. A wiecie o ile się trener Colonu spóźnił? O... 8 sekund! Zimny perfekcjonista Pitana, już wkrótce może liczyć na to, że będzie reklamował platynowe Rolexy sygnowane własnym nazwiskiem.

niedziela, 4 marca 2012

Piłka krąży wokół piłki...

W sumie ta wiadomość, krąży po sieci już od dawna. A nawet jest to news tak świeży, jak padlina leżąca na ziemi od 2 miesięcy.

Warto wspomnieć i tu o tym, że Boca Juniors postanowiło podjąć współpracę z FC Barcelona. Jak wszędzie z tego typu umowami, wszystko ma się opierać jedynie na wymianie doświadczeń z zakresu szkolenia dzieciaków/młodzieży/dorosłych/emerytów. W zamian za wspomniane doświadczenie w szkoleniu młodzieży, którego projekt będzie w Boca wdrażany, Katalończycy otrzymają możliwość pierwokupu każdego młodego gracza Xeneizes. Oczywiście wyszkolonego, według nowych zasad proponowanych przez hiszpańskich konkwistadorów.

Sama współpraca to korzyści obustronne, ale przy odkryciu perełki z La Platy, śmietankę spijać z tego będzie strona hiszpańska. Dla Boca to oczywiście nowa nadzieja na ciekawe talenty, biorąc pod uwagę jeden czynnik. Bo nie da się ukryć, że ostatnio z młodzieżą Xeneizes są problemy, gdyż ciekawych graczy na horyzoncie nie widać. A aktualnie jedynym graczem o ponadprzeciętnym potencjale jest 17-letni Leandro Paredes. Tylko problemem z nim jest taki, że nie gra, bo albo jest kontuzjowany, albo trener ma do niego wstręt, gdyż woli się nie narażać na gniew nieśmiertelnego Romana. Bo kiedy Roman jest zły... lepiej nie kończyć tego zdania.

Tak przez myśl mi przeszło, żeby przypadkiem ta argentyńska młodzież, nie uczyła się tylko nowych metod nurkowania czy symulowania urazów.

Oczywiście to był tylko krótki news, bo dziś właśnie wspomniana Boca zagra mecz ligowy z San Lorenzo. Rywal niewygodny a zarazem jedyny w pierwszej lidze, z którym ma kiepski bilans meczowy (60 zwycięstw Boca przy 69 zwycięstwach San Lorenzo). Być może dziś skończy się seria 32 meczów bez porażki, lub będzie kontynuowana nadal... Wszak forma obu drużyn to wielka niewiadoma, poparta miernym stylem gry obu ekip. W spotkaniu nie zagra kluczowy "inaczej" Riquelme (oszczędzany na CL) ale w zamian, do boju zostanie posłany Santiago Silva. De facto piłkarz nie mógłby zagrać w lidze, z uwagi na liczbę poprzednich pracodawców w tym sezonie (Velez, Fiorentina), ale obejście prawa dla Boca to żaden problem. Otóż, dzięki kontuzji Colazo (pauza do końca sezonu) na początku sezonu, zgodnie z regulacjami AFA, Boca uzyskała prawo do zgłoszenia jego zastępcy. Wybór padł oczywiście na Silvę, który dotychczas mógł jedynie grać w Copa Libertadores, a teraz może grać wszędzie... Ach, ja zawsze podziwiałem te kruczki prawne w Argentynie! Mecz zacznie się już o 21.00 czasu polskiego.

Ale dla kibiców spragnionych piłki polecam jednak inny mecz, Arsenal de Sarandi - Racing Club. Ostatnio El Arse muszę przyznać zaskakuje mnie swoją postawą w Libertadores i w starciu z mocniejszym kadrowo Racingiem nie stoją na straconej pozycji. Spotkanie z Velezem co prawda przegrali, ale walczyli o remis i za to należy się pochwała słowna z wpisem do akt. Być może każdy powie, że pozjadałem wszystkie rozumy, ale Akademicy Racingu to w tej chwili drużyna mocna, ale tylko na papierze. Odkąd drużynę prowadzi Alfio Basile problemów tam jest co nie miara, a jego podopieczni już za jego plecami mają z niego niezłą bekę. Ale, jeśli Racing wejdzie w lepsze obroty, to mogą jeszcze powalczyć o mistrzostwo. Spotkanie zacznie się o 23:10 i nie zamierzam jego odpuścić z jednego tylko powodu. A konkretnie mam tu na myśli piłkarza. Kogo? Piłkarza. Dlaczego? Ponieważ podoba mi się jego kolor butów, nie kradnie wędlin w weekendy oraz pomaga przejść staruszkom na drugą stronę ulicy. Mowa tu o Lisandro Lopezie... Ale nie tym z Lyonu oczywiście.

Lisandro Lopez - ten grzeczny z Argentyny

PS Na dziś więcej pisania nie będzie. Nowy tydzień, będzie niósł ze sobą sporo ciekawości, nie tylko z Argentyny. Słowo... (splecione palce za plecami).

czwartek, 1 marca 2012

Placebo, czyli wmawianie, że jest super

To był wyjątkowo dziwny mecz, naprawdę. Tak się zastanawiam, nad interpretacją wczorajszych wydarzeń. Czy był to wiarygodny sprawdzian, który pokazał prawdziwą wartość "tworu" jaki stworzył Alejandro Sabella? A może to jedynie tytułowe placebo, które oszukuje społeczeństwo, super pomysłową grą? To ostatnie, to chyba najbardziej sensowne i racjonalne wytłumaczenie. Ale zanim nastąpi ogólne podsumowanie meczu, trochę indywidualnych ocen:

Sergio Romero (3): Przy bramce nie zawinił. Znów zagrał przyzwoicie i ciężko się do niego o coś przyczepić. Nie zbawia na swojej pozycji, ale też jednocześnie nie kompromituje.

Hugo Campagnaro (1): Beznadziejny debiut w kadrze, okraszony grą nie na swojej nominalnej pozycji. Jak na trzydziestoletniego gracza, zagrał bardzo niepewnie. W panice podejmował często niezbyt dobre decyzje. Zamiast rajdów tuż przy linii boiska, posyłał długie piłki do Messiego. Jako skrzydłowy, absolutnie bezproduktywny.

Federico Fernandez (1): Wielka pomyłka. Jest tak samo ruchliwy, jak samochody na moskiewskich ulicach w godzinach szczytu. Sporo winy ponosi za straconą bramkę, która jest efektem multum nieprzemyślanych decyzji i prób wznowienia gry na własnej połowie. Panikuje, gdy ma zbyt długo piłkę przy nodze.

Ezequiel Garay (2): Oceniłem go trochę na wyrost. Ale tak na zachętę, bo to piłkarz, którego można w kadrze mieć, ale niekoniecznie w podstawowym składzie. Ma te same wady co jego partner Federico, ale przynajmniej nie boi się ostrzej i stanowczo zaatakować przeciwnika. Ciekawa alternatywa na wykonywanie stałych fragmentów gry i nic więcej.

Pablo Zabaleta (1): Kolejny mecz, w którym zagrał źle, a trener uważa, że genialnie. Na jego pozycji Shaqiri robił z nim co chciał, a mógł nawet sobie tylko postać, bo Pablo i tak na jego widok się wyp*****li. W ofensywie nie istniał, w defensywie modlił się, by gdzieś biegł obok partner, który mu pomoże, bo sam sobie nie poradzi.

Jose Sosa (1): Zagrał na skrzydle i też nie na swojej ulubionej pozycji. Ale mimo to, gdy występuje w reprezentacji, to zawsze prezentuje się tak samo. Czyli do d**y. W ofensywie nikt nie wiedział o jego istnieniu, ograniczając się tylko do biegania. Jeśli interesuje go tylko ta czynność, to niech zapisze się na maraton.

Javier Mascherano (2): Jestem w stanie zaakceptować jego przeciętny występ w meczu towarzyskim, lecz w spotkaniu o punkty nie ma zmiłuj. Nadal to ważna postać drużyny, ale tu winę na słaby mecz zrzuciłbym na barki trenera. Bo, żeby tylko jemu zlecać eliminowanie zagrożenia ze strony przeciwnika, to trzeba być wariatem i szaleńcem w jednym. Męczy się z tego powodu bardzo szybko i staje się nieprzydatny po godzinie gry. A jak jeszcze rywal mocniej przyciśnie...

Rodrigo Brana (1): Potrafi swoją grą przyciągnąć uwagę publiczności. Choćby pytaniem, dlaczego on w tej kadrze występuje. To największa pięta achillesowa reprezentacji. Pokazuje niepotrzebny sens wyciągania 32-letniego dziada z ligi krajowej. Ani to gracz zbawienny, ani tymczasowy środek zapobiegawczy. W towarzyskim meczu może obraz był zgoła inny, stosował pressing na połowie rywala. Ale technicznie, to jeden z najgorszych graczy jacy przywdziewali koszulkę Albicelestes. Nawet jako wyrobnik nie wywiązuje się ze swoich zadań.

Maxi Rodriguez (0): Kiedy był przy piłce, to ja przechylałem puszkę z piwem.

Lionel Messi [Gracz meczu](4+): Hat-trick i wszystko jasne... No, niestety nie. Wciąż powiela błędy szkoleniowca, który organ do myślenia zostawia zawsze w domu. Choć się starał, szarpał i ciągnął grę do przodu, to w większości przypadków robił to sam, bez współpracy z partnerami. Jest to niepotrzebne, ale z drugiej strony nie mogę przejść obojętnie, wobec trzech strzelonych bramek. To w znacznej mierze usprawiedliwia go, lecz daje sporo do myślenia na przyszłość. Druga bramka od strony technicznej była wyjątkowa.

Sergio Aguero (3+): Asysta przy pierwszej bramce Leo. Zwłaszcza dobra współpraca z nim samym, to gwarancja tego, że coś wpadnie do bramki rywala. Niestety czasem mnie trochę irytował, jak też sam coś chciał zrobić. Przyda mu się trochę dyscypliny, ale nie umniejsza to faktu, że to gracz niezbędny dla tej kadry.

Fernando Gago (2): Zrobił to co miał zrobić i nic więcej. Na pewno lepszy od Brany, ale widać jak szybko upadł mit o jego wielkim talencie. Będzie potrzebował sporo czasu na odrodzenie.

Eduardo Salvio (1+): Nie pokazał zbyt dużo, a nawet jeśli coś zademonstrował, to nie wynikło z tego nic wielkiego. Mógłby jednak być nieco bardziej zdecydowany.

Gonzalo Higuain (bez oceny): Wszedł na boisko, by mieć plus jeden do liczby występów w reprezentacji.

Alejandro Sabella: Bezsensowne zmiany dokonywane pod koniec meczu i to w liczbie trzech. Zero szans dla Lameli na debiut. Super.


Podsumowanie będzie bolesne z niewielką tylko nutką nadziei. Absolutnym minusem jest ustawienie 4-4-2, które nijak, pasuje do potencjału jaki kryje się w kadrze Albicelestes. Tylko, że jeśli chce się ten potencjał z reprezentacji wydobyć, to najpierw trzeba go odpowiednio wyselekcjonować. Niestety, aktualnie trener widzi w nich wyrobników o bardzo wątpliwej reputacji (Cata Diaz, Monzon, Campagnaro) lub graczy, którzy swoje pięć minut już dawno zmarnowali (Maxi Rodriguez, Zabaleta). O zgrozo są w niej też także zawodnicy, którzy pracowali z trenerem w Estudiantes (Rojo, Fernandez, Brana), co powinno już być automatycznym wykluczeniem, jeśli popatrzy się na ich dotychczasową formę w klubach. Podpowiem dla niewiedzących, grają tragicznie. Gdy to wszystko zbierzemy do kupy, to wygląda to na obraz nędzy i rozpaczy. A jak rywal zagra już na poważnie, to skutecznie obnaży wszystkie powierzchowne wady podopiecznych Sabelli.

Tym niewielkim plusem, jest tak naprawdę jedna rzecz - zespół. Wszyscy zawodnicy mają dość jasno określone zadania taktyczne i wiedzą co mają robić na boisku. Nawet jeśli one są błędne, to drużyna jako całość jest w stanie zaprezentować kilka przebłysków formy. A to już coś, bo takich obrazków za czasów Maradony czy Batisty, nie można było w ogóle uświadczyć. Ale to jedyny plus, który może zamglić obraz przyszłości tej drużyny pod wodzą tego jegomościa.

Jak grać, panie Sabella?!